Artykuły

Bez srebrnej tacy

"Salome" w reż. Martina Otavy w Operze Narodowej. Pisze Olgierd Pisarenko w Ruchu Muzycznym.

"Niegdyś było to jedno z najbardziej kontrowersyjnych, najżarliwiej dyskutowanych dzieł teatru muzycznego. Jedno z najbardziej sugestywnie oddających atmosferę przedproża, epoki na pozór zadowolonej z siebie, ale pełnej niedobrych przeczuć, skrywanych lęków i perwersyjnych pragnień. Jego emocjonalne rozedrganie graniczące z histerią i dziś nie pozostawia słuchacza obojętnym, mimo że wedle obecnych standardów zawarta w Salome porcja perwersji i okrucieństwa nie przekracza normy wieczornych wiadomości w telewizji. Doświadczenie Salome chyba wciąż jeszcze pozostaje elementem wyposażenia duchowego kulturalnej Europy. I od czasu do czasu każda szanująca się scena operowa winna się z tym dziełem zmierzyć.

Teatr muzyczny Straussa bynajmniej nie oferuje inscenizatorom rozległych możliwości interpretacji, bo jest na to zbyt drobiazgowo dookreślony i zdefiniowany - nie tylko przez muzykę i nie tylko przez tekst, ale nawet przez didaskalia umieszczone w partyturach. Toteż prób odczytania na nowo (zamiast po prostu odczytania), dopowiedzenia, czego autor nie dopowiedział (i zapewne wcale nie zamierzał), raczej nie wieńczy powodzenie.

Takim właśnie przypadkiem jest nowa warszawska Salome, przygotowana przez czeskich realizatorów, którzy najwyraźniej chcieli ją pokazać inaczej. I rzeczywiście w spektaklu tym czuje się nie tyle atmosferę narastającej grozy, chorobliwego erotyzmu i obłąkańczej namiętności, co jakąś zimną ostentację seksualną, podszytą niekiedy groteską. Dwór Heroda wydaje się pozbawiony zarówno materialnego przepychu, jak majestatu władzy; tetrarcha, który pojawia się w towarzystwie własnej miniatury - karła, jest wymodelowany na jowialnego chłopka-roztropka, a chwilami przypomina Ubu z opery Pendereckiego (nie tylko dlatego, że jest to ten sam śpiewak). Tytułowa bohaterka - w zgodzie z tradycją przedstawiania tej postaci - to kobieta-dziecko, nie rozumiejąca własnej seksualności i własnego okrucieństwa; z tą koncepcją kolidują jednak gesty z go-go show (tandetny epizod z bananem!) i wyzywający kostium z samonośnymi (niestety, opadającymi) pończochami-kabaretkami. Dla symetrii Jochanaan wynurza się ze swego lochu w kostiumie, który bardziej bywałym paniom może się kojarzyć z grupą Chippendales. Herodiada we władczej pozie spoczywa na całkiem współczesnym wózku inwalidzkim. Akcja rozgrywa się na tle abstrakcyjnej, konstruktywistycznej dekoracji. Na przekór wszelkiej znanej ikonografii zamiast na srebrnej tacy Salome otrzymuje głowę Jochanaana zawiniętą w kawałek tkaniny; zamiast zginąć w finale pod stosem tarcz - zostaje banalnie zasztyletowana (nie dziwota, skoro żołnierze Heroda - w liczbie nad wyraz skromnej, a umundurowani jak ochrona hipermarketu - nie mają wspomnianego sprzętu na wyposażeniu). Taniec Salome prezentuje sama odwórczyni tytułowej roli, bo też ją na to bez wątpienia stać: jest młoda, ładna i zgrabna, umie się poruszać; szkoda tylko, że - zapewne z woli realizatorów - oglądamy tu coś, co wydawałoby się bardziej na miejscu w lokalach mniej reprezentacyjnych od stołecznego Teatru Wielkiego.

Wszystko to mieści się w ramach dość oklepanej konwencji opery reżyserskiej i nikogo nie jest w stanie zadziwić ani tym bardziej skłonić do zastanowienia, - co reżyser chciał przez to powiedzieć. Zresztą nie ekstrawagancje czy niezgodności z literą tekstu są mankamentami tej inscenizacji, lecz to, że brak jej siły przekonywania, wyrazistości, konsekwencji i - last but not least - urody plastycznej. Nie zachwyca ani nie oburza, jest do przyjęcia i do prędkiego zapomnienia. Łatwo zaś znieść ów niezbyt dotkliwy dopust Boży dzięki bardzo dobremu poziomowi muzycznemu wykonania. Banałem trąci konstatacja, że Spatromantik jest naturalnym środowiskiem Jacka Kaspszyka, ale to fakt. Może dyrygent nie we wszystkich momentach stosował się do rady Straussa, by Salome grać jak Mendelssohnowską Elfenmusik, mimo to brzmienie osiągnął na tyle klarowne i lekkie, że wolumen orkiestry nie zagroził partiom wokalnym. Mogło się nawet chwilami wydawać, że nie dość w tej interpretacji dekadenckiej nerwowości, że zbytnio jest uładzona i kontrolowana. W każdym razie w interpretacji Kaspszyka nie brakowało tego, co jest w Straussie szczególnie ważne: naturalnego pulsu biegnącego ponad kreską taktową i prawdziwie straussowskiego espressivo, tak efektownie podgrzewającego tok narracji.

W roli Salome słyszeliśmy - i oglądaliśmy - kanadyjską Finkę Eilanę Lappalainen. To był naprawdę trafny wybór (wcześniej, w lutym tego roku, Jacek Kasprzyk wypróbował solistkę w koncertowym wykonaniu w Katowicach z NOSPR-em). Jest to Salome, jeśli wolno się tak wyrazić, lżejszego kalibru, bardziej liryczna niż dramatyczna, innymi słowy - by pozostać w kręgu dzieła - bardziej w typie Lisy Delia Casa niż Birgit Nilsson. Śpiewaczka o wielkiej sprawności technicznej i bardzo straussowskich walorach głosu (idealna intonacja, delikatny atak na dźwięk, świadomie kształtowane, nieprzesadne wibrato, inteligentne operowanie barwą). Buduje postać tytułowej bohaterki stosownie do swych warunków wokalnych - i przynajmniej od tej strony jej Salome jest bardziej nieświadomą sprawczynią i ofiarą niż demoniczną kusicielką i femme fatale. Rola ta stanowi specjalność śpiewaczki nie tylko w promocyjnych biogramach - warszawska premiera dostarczyła niezbitych dowodów jej umiejętności i fizycznej wytrzymałości, która się w tej trudnej roli bardzo przydaje (zwłaszcza gdy nie tylko śpiewa się, ale też tańczy).

Pozostali śpiewacy - włącznie z wykonawcami pomniejszych epizodów wokalnych - z podobną kompetencją wypełnili postawione przed nimi zadania. Paweł Wunder, pamiętny Ubu, wzorowo - lekko, precyzyjnie, bez forsowania dźwięku - zaśpiewał trudną partię Heroda. Wielce przekonującą złowrogą postać Herodiady, trafiając idealnie w koloryt tej partii, stworzyła Stefania Toczyska, w świetnej formie wokalnej. Mikołaj Zalasiński bardzo ładnie brzmiącym barytonem głosił swe posłannictwo jako Jochanaan. Z właściwą sobie kulturą i blaskiem partię Narrabotha (aż szkoda, że tak krótką!) wyśpiewał Adam Zdunikowski. Salome dano zaledwie dwa razy przed przerwą wakacyjną, zapewne powróci jeszcze jesienią. Ciekawe, czy dłużej utrzyma się na afiszu?".

Na zdjęciu scena ze spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji