Artykuły

Elsynor czy Wenecja?

Jakiż teatr nie marzy o wystawieniu Hamleta? Który reżyser nie chowa w zanadrzu swojej wizji tego arcy-dramatu Szekspira? Komu z młodych (a czasem i starszych) aktorów nie śni się przez niejedną noc kreacja przyobleczona w szaty królewicza duńskiego i sposobność przynajmniej raz w życiu, chociaż na scenie, wypowiedzenia słynnego zdania, początkującego wielki monolog „Być albo nie być, oto jest pytanie”?

Mimo wszystko Hamleta nie gra się zbyt często. Albo teatru nie stać na zmierzenie się z tekstem wielu pierwszoplanowych ról, dla których braknie obsady aktorskiej — albo koncepcja przedstawienia (zawsze ambitna!) w ostatniej chwili przed decyzją umieszczenia sztuki w planie repertuarowym, poraża lękiem o efekty zetknięcia zamiarów z możliwościami. Nie tylko artystycznymi.

Najciekawsze, w związku z realizacją wieloznacznego dramatu szekspirowskiego, są obserwacje scenicznych losów Hamleta w ostatnich latach. Teatry, które miałyby tu najwięcej atutów do wygrania, nie kwapią się do wyjścia z nowymi inscenizacjami tego utworu. Natomiast zespoły młode, nie całkiem jeszcze okrzepłe w twardych zmaganiach z arcydziełami klasyki teatralnej, przeważnie usytuowane na tzw. prowincji — sięgają chętniej nie tylko po Hamleta, ale i inne, równie trudne do zrealizowania na scenie dramaty Szekspira. Choćby Romea i Julię. O ile jednak młodzi adepci aktorstwa dość łatwo mogą przystosować swe naturalne warunki (młodość) do wymagań obsadowych Romea i Julii, o tyle sam fakt młodego wieku nie decyduje jeszcze, czy Hamlet będzie miał coś do powiedzenia, jako główna postać — lecz przecież nie jedyna — w całym widowisku.

Rozumiem, że młodym i ambitnym zespołom zależy na wypróbowaniu swych możliwości w wielkim repertuarze. Doceniam też potrzebę dbałości kierownictwa danej sceny o rozwój warsztatu artystycznego świeżo upieczonych aktorów, którym „prowincjonalna zsyłka” (bo tak to na ogół, niesłusznie, traktuje środowisko) powinna wynagrodzić niedosyt przebywania w centrach kulturalnych — znaczącymi rolami. Rolami, o które byłoby niełatwo w większych teatrach, gdzie droga od terminatora do mistrza wiedzie przeważnie przez epizody. Stąd sceny mniejsze starają się stworzyć szanse młodym ludziom. I często je dają. Tyle że nie zawsze z najlepszym skutkiem.

Pamiętam, że niegdyś Teatr Ziemi Krakowskiej im. L. Solskiego w Tarnowie — jeszcze w początkach dyrekcji K. Barnasia — usiłował znaleźć wyjście z sytuacji prowincjonalizmu (czego nie należy utożsamiać ze złym teatrem) drogą zapraszania do ambitniejszych inscenizacji właśnie wielkiej literatury dramatycznej, najwybitniejszych reżyserów z pobliskiego Krakowa. Reżyserowali więc i Władysław Krzemiński, i Lidia Zamkow, i Jerzy Jarocki utwory Szekspira oraz Słowackiego, a współpraca ta z pewnością wyszła na dobre większości stawiających pierwsze kroki na zawodowej scenie. Pozostawiły też owe inscenizacje ślady w kronice teatralnej, jako przedsięwzięcia liczące się na skalę ogólnopolską. Przynajmniej poprzez ich koncepcje intelektualno-artystyczne i wartość ideowego odczytania trwałych do dziś treści, zamkniętych w kształtach klasyki.

Teatr tarnowski — w nowym, współczesnym wnętrzu i prowadzony ostatnio przez nową dyrekcję — ma w dalszym ciągu podobne problemy kadrowe, jak w początkach swojego zawodowego istnienia. Przewijają się więc przez jego stałe i objazdowe sceny młodzi aktorzy, absolwenci szkół teatralnych kraju, posiedzą sezon, dwa — i nie zagrzawszy miejsca, wędrują w Polskę. Jedni do teatrów z tzw. marką, na terenie wielkich miast, inni do podobnych tarnowskiej scenie czasem wyżej notowanych placówek teatralnych, gdzie pojawi się ciekawa indywidualność reżyserska.

Tymczasem w Tarnowie nie brak ambicji artystycznych i zrozumiałych w sytuacji teatru poszukiwań twórczych inscenizatorów. Formy scenicznych wypowiedzi różnicują się, dyrekcja zapuszcza sondy wśród widzów, chcąc wypośrodkować metody działania pomiędzy chłonnością odbiorczą a własnymi założeniami teatru żywego, nie ograniczającego się do klasycznych pewniaków i rozrywkowej przeciętności. Jest to fakt godny uznania i życzliwego spojrzenia na wysiłki tarnowskiej sceny. Rzeczywiście panuje tu twórczy niepokój, ucieczka od szablonowości, od bezwładu intelektualnego, ideowego, artystycznego.

Dopóki świeżość poszukiwań repertuarowych oraz odkryć formalno-treściowych mieści się w aktualnym potencjale obsadowym, czyli w możliwościach zespołu — wszystko świadczy na korzyść teatru i jego widowni. Jednakże wzrost ambicji, niewspółmiernych do sił, to już co najmniej ryzyko. Oczywiście, ryzyko ma swoje gradacje. Bez ryzykowania trudno mówić o postępie. Z ryzykiem wiążą się tez pomyłki. Kto ich nie popełnia? Najlepsze teatry również. Ale co innego znaczy porażka nie wynikająca ze słabości, lecz z taktycznego czy strategicznego manewru, co innego zaś klęska, u której podłoża brak rozeznania własnych sił, przecenianie swych możliwości lekceważenie przeciwnika. Zwłaszcza gdy — w teatrze — przeciwnikiem staje się i dramat wzięty na warsztat, i luki wśród dowódców przedstawienia, i niedostatek oręża, i słabo obeznane z prawidłami walki wojsko.

Tak się niefortunnie dożyło, że wszystkie te elementy jakby uszły uwagi Teatru im. L. Solskiego w Tarnowie akurat podczas przygotowywania batalii pod kryptonimem Hamlet. A przecież reżyser Giovanni Pampiglione, ciekawa indywidualność w tarnowskim teatrze, zanim wziął się za bary z tak trudnym dramatem Szekspira, świetnie sobie poradził z Miłością w Wenecji, którą z inwencją oraz dowcipem zaprezentował w stylu komedii dell’arte. A warto zaznaczyć, że i tam dysponował głównie młodzieżą aktorską. I młodzież ta sprawdziła się w konwencji improwizowanego teatrzyku, chwytów i gagów jak najbardziej przystających do stylu zabawy w teatr, zaproponowany przez reżysera.

Pampiglione, sądząc po przebiegu tasiemcowego widowiska Hamlet, albo nie miał żadnej skrystalizowanej koncepcji inscenizacyjnej, albo skutecznie ją zgubił w ciągu prób aż do premiery. Jego włoskie (renesansowo-weneckie) widzenie dramatu o Hamlecie, zatarło niemal całkowicie szekspirowski charakter tekstu, a także jego uniwersalne znaczenia wbrew ramce anegdotycznej. Została jakaś, mało uzasadniona ilustracyjność „śródziemnomorska” i bezwolny, pełen dłużyzn, bieg akcji jak leci. Pietyzm wobec autorskiego słowa chwalebny, jeśli miało to czemuś służyć. Ba, ale tego na scenie nie tłumaczył żaden fakt, żadna sytuacja, ani dający się odczytać zamiar reżyserski. Rezultatem puszczenia tekstu na żywioł, była nijaka jego interpretacja aktorska, brak kontroli nad ujętą poza nawiasem, myślą przewodnią spektaklu. Co z tego wynika? Niestety, wynika m.in. szereg nieporozumień aktorskich, szczególnie w tych rolach, które wymagają już pewnej dojrzałości warsztatowej. Bo nie mówię już o sprawach tak podstawowych, jak czystość dykcji i zrozumienia tego, o czym się mówi ze sceny. Tu sama świeżość, autentyzm młodości, czy nawet świadome wykorzystanie prostoty działań i wzruszeń na skalę amatorską — nie zastąpią gry postaw i poglądów, szaleństwa, które „jest metodą” oraz wymiarów trzech teatrów, jakie w Hamlecie połączył Szekspir w jeden teatr.

Bajka renesansowa, zaprezentowana przez Pampiglione w przedstawieniu Hamleta, odebrała dramatowi jego dynamikę. Rozmieniła go na drobne — lepsze lub gorsze — obrazki, jak na scence szkolnej, gdzie szlachetny patos walczy z bełkotliwą dykcją, a postaci, obleczone w prawdziwe stroje teatralne wyobrażają sobie, że to już teatr.

Nie wiadomo więc, o co chodzi w tym widowisku. Tekst przeważnie nie dociera do widowni. Młodzi aktorzy męczą się z monologami i dialogami, zaś starsi ich koledzy męczą odbiorców niepotrzebnym „nagrywaniem” kwestii i demonizacją w stylu naiwnym. A wszyscy, jakby zmówili się przeciw Szekspirowi. Tak tedy włosko-tarnowska wersja Hamleta w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego, przy interesującej — ale przypadkowo zaplątanej w wenecki koloryt inscenizacji — oprawie dekoracyjnej Jana Polewki, świadczy niemal przykładowo o tym, że jeśli niczego nowego nie ma się do powiedzenia poprzez Hamleta, a brakuje ponadto dojrzałych aktorów w obsadzie spektaklu (nie wspominając o błyskotliwych rolach!) to należy raczej zrezygnować z ambicji wygórowanych. Na rzecz ambicji sprowadzonych do wymiarów rzeczywistości. A te przecież nie wyglądają wcale najgorzej w dotychczasowym dorobku tarnowskiego teatru. Wręcz przeciwnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji