Artykuły

Kwartet w dżungli ludzkiej

Od dobrych paru lat w światowej literaturze dramatycznej nie było tak znakomitej sztuki jak Kto się boi Wirginii Woolf? Można to powiedzieć bez żadnej obawy popełnienia omyłki pod bezpośrednim, nieodpartym wrażeniem, z którego — przyznaję to — niełatwo uwolnić się od razu po opuszczeniu teatru. Edward Albee (pamiętamy jego Opowiadanie w ZOO wystawione w Teatrze Współczesnym i Amerykański ideał drukowany w „Dialogu”) zaliczany dotąd — słusznie — do awangardy i — tylko częściowo słusznie — do „teatru absurdu” napisał tym razem sztukę tradycyjnie realistyczną. Nawet z ciągotami do naturalizmu — obyczajową i psychologiczną, w konwencji teatru, który na Zachodzie zwykło nazywać się komercyjnym, niemal bulwarowym, dziejącą się na scenie pudełkowej w czterech ścianach autentycznego mieszkania, autentycznego amerykańskiego profesora uniwersytetu. A przy tym bardzo mocno zaangażowaną we współczesność — oczywiście współczesność amerykańską.

Wszystko w tej sztuce trzyma się konkretnej rzeczywistości; jest to rzeczywistość amerykańska odsłonięta z drastyczną śmiałością. Wszystko jest tu życiowo prawdopodobne — oczywiście znowu w ramach obyczajowości amerykańskiej: ta warstwa sztuki nie nadaje się do przeniesienia do Europy. Wszystko jest tu psychologicznie umotywowane i Wirginię Woolf można by uznać za sztukę o kompleksie bezpłodności kobiety stwarzającej sobie mit zastępczy nieistniejącego, wymarzonego syna. Wszystko to mieści się w formach dziewiętnastowiecznych sztuk realistycznych i ich pochodnych.

Ale żadna z nich nie osiągnęła dociekliwości, przenikliwości i… okrucieństwa Wirginii Woolf. Albee przeszedł jednak przez „awangardę” i to widać w jego sztuce mimo jej „tradycyjności”. Proces obnażania przeszłości i nicowania wewnętrznego czworga ludzi dokonuje się w czasie nocy pijackiej w ciągu trzech godzin, tyle trwa akcja sztuki, tyle trwa przedstawienie. Na początku jest to na pozór tylko kłótnia małżeńska, należąca do normalnego rytuału współżycia dwojga ludzi, którzy przez dwadzieścia lat przywykli i nie widzą już, że mają siebie gruntownie dość. W tę kłótnię wciągnięta zostaje druga para — gości. I tu już zaczyna się gra połączona z ekshibicjonizmem szczerości pod wpływem podniecenia alkoholowego. Z państwa profesorstwa odpadają efektowne etykietki, ukazuje się chamstwo i wulgarność, a także wzajemna nienawiść — przy resztkach przywiązania. Znęcają się nad sobą i poniżają, depcą wszystkie uczucia, niszczą obelgą i śmiesznością. Obnażają swoją podłość, nicość, pustkę, tchórzostwo, drapieżną zachłanność na pieniądz i wyrachowane, cyniczne karierowiczostwo. Zamieniają się w dzikie zwierzęta z dżungli. Taki jest. świat, w którym żyją. Wiwisekcja dokonuje się stopniowo, warstwa po warstwie, najpierw ściąga się skórę, potem tkankę mięsną.
dochodzi się do kości i jeszcze głębiej, do szpiku. Aż do obłędu. Tylko Dostojewski sięgał do takich ciemnych i obskurnych i zakamarków duszy. Na końcu sztuki pozostają same potłuczone skorupy, zmięte szmaty ludzkie. Nawet mity zostały rozbite. Jest jeszcze tylko strach. Kto się boi Wirginii Woolf jest sztuką śmieszną i okrutną, przerażającą i fascynującą, rozwleklą i mistrzowską. Mistrzowskie jest też przedstawienie w Teatrze Współczesnym. Rola Marty to rola piekielna — najwyższy egzamin dla aktorki. Antonina Gordon-Górecka zagrała ją cudownie, osiągając sukces godny zapisania w kronikach teatralnych. Przez cały czas na wpół przytomna od alkoholu zmaga się z prześladującymi ją obsesyjnie uczuciami. Ma jakiś wewnętrzny niepokój dyskretnie maskowany. A przy tym jest niezmiernie naturalna, w każdym ruchu prawdziwa. Promieniuje z niej urok kobiecości, dowcip, które łagodzą wulgarność grubych słów. Być może również mąż Marty George to najlepsza, życiowa rola Jana Kreczmara, który błyszczy tu w pełni doskonałością aktorstwa, świetnym prowadzeniem dialogu, swobodą. Tworzy postać autentyczną, zbudowaną bardzo oszczędnymi środkami zewnętrznymi, ale głęboko wyrazistą.

To była para inteligentna. Druga para jest głupia. Barbara Wrzesińska jako absolutna idiotka Honey i młody, utalentowany Andrzej Antkowiak jako obiecujący, urodziwy kanalia Nick nie dorównywali w grze tamtej wyjątkowej parze, ale razem z nią tworzyli bardzo harmonijną całość, a to już świadczy o nich jak najlepiej. Tę harmonijką całość dała też przedstawieniu reżyseria Jerzego Kreczmara, który jak najsłuszniej zachował tonację realistyczną, doskonale stopniował napięcia, nadał potoczystość i dialogom i trafnie ustawił wszystkie sytuacje. Otto Axer stworzył realistyczne, średniozamożne i średnioładne wnętrze amerykańskie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji