Artykuły

Moderna w formalinie

Kraina modernistycznych dylematów nie przełożonych na język współczesny jest dla odbiorcy czymś obcym I trudnym do strawienia. Toteż w toruńskim przedstawieniu Karykatur Jana Augusta Kisielewskiego najbardziej sprawdzają się sceny, których sens wypełnia się niezależnie od historycznych realiów.

Młoda Polska zawsze frapowała swoją niezwykłą barwnością, szaleństwem, literackim cierpieniem i rzeczywistymi tragediami. Był okres, że reżyserzy niezwykle chętnie sięgali po literaturę z tego okresu. Prawie zawsze sprawdzała się na scenie. Dla odbiorców była trochę jak sen o szaleństwie.

Bohema jako tęsknota

Piękne kobiety, na ogół „fatalne”, artyści żyjący suchym Chlebem i winem. Słowem ubóstwo, które wynosiło ponad przeciętność, ze względu na kult sztuki i jej identyfikację z życiem. Żyło się po to, aby coś napisać lub namalować — każde rzeczywiste zdarzenie mogło być częścią rozdziału lub obrazu. W wielu przypadkach powstała w ten sposób literatura okazywała się mniej interesująca od życia — to był już zaczątek tragedii jej autora. A takich tragedii było całkiem niemało. Dziś trudno jest językiem młodopolskim powiedzieć coś o współczesności, choć część problemów pozostała nie zmieniona. Ale zasadnicze dylematy artystów od wieków pozostają takie same, choć nie doczekały się może tak barwnej otoczki jak za czasów Młodej Polski.

Toruńskie przedstawienie może się podobać, szczególnie tym wszystkim, którzy przychodzą do teatru z nastawieniem na przyjemną konsumpcję. Zrobione „po bożemu”, trochę akademicko, (ale jest to w końcu debiut młodziutkiej reżyserki bydgoszczanki zresztą — Iwony Kempy) z ciekawą, bardzo funkcjonalną scenografią i nostalgiczną muzyką. Więcej jeszcze — momentami bardzo dobrze zagrane przez aktorów toruńskiej sceny. Tego mogą pozazdrościć Toruniowi bydgoscy teatromani. O ile w Bydgoszczy można raczej mówić o kilku zaledwie interesujących aktorach — Toruń ma dobry zespół, znakomicie ze sobą współpracujący na scenie. Czegóż więc chcieć więcej? No właśnie…

Neurasteniczne dylematy

Młody, zdolny skądinąd Paweł Kowalski w roli Antosia Rylskiego głównie miota się po scenie — odnosi się wrażenie, że nie czuje on (trudnej zresztą) roli artysty, który ma problemy z jednoznacznym wyborem. Aktor zasłania agresywną momentami grą swoje zagubienie w postaci. Właściwie przez cały czas jest jakoś dziwnie nerwowy — nawet jak wzdycha do ukochanej Stefci. Trudno znaleźć uzasadnienie dla takiej neurastenii „z kapelusza”. Może trzeba by wpisać w postać większe ilości wódki — na uspokojenie. Chwilami jego nadekspresja „formalnie mi apetyt odbiera” - mówiąc słowami sztuki. W wybujałej ekspresji dzielnie mu zresztą sekunduje Stefa grana przez Agnieszkę Wawrzkiewicz. Są chwile, kiedy ze sceny pachnie nieprawdą. Odnosi się wrażenie jakby nie było innych — poza krzykiem — form podkreślających temperaturę emocji. Trudno jednak rozstrzygnąć, na ile winni są aktorzy, a na ile reżyserka, mająca — jak się wydaje -wyobrażenie o cyganerii wyniesione, jeszcze z ławy szkolnej.

Bardzo przekonywująco natomiast postać biednej Zosi — jak pies kochającej swego pana — zagrała Monika Jakowczuk. Aktorka zbudowała rolę prostymi środkami, bez zbędnego blichtru. Zosia jest prawdziwa. I jej bunt jako jedyny znajduje swoje uzasadnienie na scenie.

Silna grupa bez Jednego

Czwórka młodopolskich artystów, granych przez Marka Milczarczyka (Jesz), Grzegorza Wiśniewskiego (Lassota), Sławomira Maciejewskiego (Stachowski) i Michała Marka Ubysza (Witoldyński) ma robić tak zwany „modernistyczny nastrój”. I w dużej mierze im się to udaje. Z wódą w ręku i papierosem w zębach prowadzą — trochę banalnie dziś brzmiące — rozważania o sztuce. Zwłaszcza Milczarczyk i Maciejewski są bardzo konsekwentni w prowadzeniu roli. Niestety, nie można tego powiedzieć o Ubyszu, który zanadto dał się porwać młodopolskiej manierze improwizowania. W jego wydaniu polega to po prostu na mówieniu ze sceny prywatnym tekstem. Nic to, że nie bardzo przystającym do charakteru całej sceny i osadzonym w zupełnie innej poetyce. Aktorowi to zupełnie nie przeszkadza. Zagrania „pod publikę” są zresztą bardzo charakterystyczne dla tego aktora. Niestety, niekiedy „rozwalają” całą scenę — chociaż prawdą jest, jak mówi Ubysz — że pianista (Roman Nowacki) ładnie gra.

Trochę prawdziwego humoru

Przedstawienie grane jest bez przerwy i w pewnym momencie zwyczajnie „siada” - jednak na krótko. Kiedy na scenie pojawia się Włodzimierz Maciudziński i Jolanta Teska, temperatura przedstawienia gwałtownie się podnosi. Sceny z udziałem tych aktorów (dochodzi jeszcze Zofia Melechówna) należą do najlepszych w całym spektaklu. Maciudziński (ojciec Stefy) gra z charakterystyczną dla siebie, manierą — ale dałby Bóg każdemu taką manierę, która nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Postać, którą stworzył, ma w sobie elementy współczesne, co sprawia, że jest pełnokrwista, nie papierowa. Wywołuje salwy szczerego śmiechu tak samo jak snująca się po salonie „złamana i zniszczona” Teska (Laura).

Szkoda bardzo, że przedstawieniu brakuje głębszego oddechu. Jakiegoś dna, które odsłaniałoby się od czasu do czasu. Jakichś pytań, bez których nie ma życia i sztuki. Czegoś mniej formalnego i mitomańskiego. Bez tego Młoda Polska na scenie jest trupio blada, jakby przed chwilą wyjęta z formaliny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji