Artykuły

Zatańczyć Becketta

"May B" Compagnie Maguy Marin z Francji na Festiwalu Dedykacje-Beckett w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Zatańczyć Becketta? Czemu nie. Maguy Marin i jej zespół pokazali, że nie jest to niemożliwe, że zbudowany ze słów świat Becketta można przełożyć na świat zbudowany z ruchu

W ciemnościach ledwo majaczą białe sylwetki. Jacyś ludzie - na coś czekają, czegoś nasłuchują, jakby szykowali się do skoku, do zaistnienia. Brzmi pieśń Schuberta. Długo. Scena w końcu się rozjaśnia. Widzimy nareszcie, kim są te białe widma. Ludzie - młodzi, starzy, chudzi, grubi - o twarzach pokrytych grubą warstwą makijażu zmieniającym je w ekspresjonistyczne maski. Czarne oczodoły, wielkie nosy, odstające uszy, gruzłowata skóra - ale paradoksalnie te zamienione w maski twarze nie tracą indywidualności. Przyszarzałe, przysypane pyłem rozwleczone kalesony, koszule, sukienki. Gromada, jakby ożywiona światłem i naszymi spojrzeniami, rusza do dzieła. Tancerze nie opowiadają ruchem żadnej historii, nie ilustrują żadnego z Beckettowskich dramatów. Na początku tylko (i w finale) padają rozpoczynające "Końcówkę" słowa - "Fini. C'est fini. Ca va finir. Ca va peuttre finir" (Koniec. Skończyło się. Kończy się. To chyba się już kończy).

Spektakl Maguy Marin rozgrywa się między końcem a końcem. Na posypanej białym pyłem scenie, który unosi się z każdym krokiem i tupnięciem, tancerze krzątają się energicznie, dążąc do sobie tylko wiadomych celów, spełniając zadania i rytuały. Te pokrzywione, zdeformowane ciała mają ogromną żywotność. Partytura spektaklu tworzy się z odgłosów szurających i tupiących rytmicznie stóp, głuchych pokrzykiwań i posykiwań. Ta zajęta własnym życiem gromada bardzo przypomina "błądzące ciała" w "Wyludniaczu", tak samo ożywione pragnieniem wydostania się z wielkiego walca, do którego zostały wrzucone. I teatr Kantora, z jego rzeczywistością najniższej rangi, podejrzanej proweniencji komiczno-tragicznymi postaciami, pazernie dobijającymi się o zaistnienie.

Jak powidoki pojawiają się postaci Beckettowskie - złączeni sznurem Lucky i Pozzo, Hamm i Clov. I wysoki siwy mężczyzna w czarnym płaszczu, trzymany pod rękę przez jedną z tancerek. Sam Beckett? Jedna z tancerek, ta najmłodsza i najładniejsza, przynosi urodzinowy tort ze świeczkami. Ledwo słychać śpiewane z wielkim zaangażowaniem (ale szeptem) "Happy Birthday". Zdmuchnięcie świeczek unosi kolejny tuman kurzu.

Ostatnia z trzech części spektaklu to wędrówka. Tancerze znikają kolejno za kulisami, pojawiają się ubrani jak uchodźcy wojenni - znoszone, brudne swetry, płaszcze, chustki. W rękach zniszczone, powiązane sznurkiem walizki. W gromadzie uciekinierów tworzą się jakieś hierarchie, rodzą się jakieś uczucia. Choć gromada wędruje tylko po scenie, znika za kulisami i znów się zza nich wyłania, ma się poczucie, że pokonują wielką przestrzeń, jedno z tych pustkowi, o których pisał Beckett, w które wrzucał swoich bohaterów. Wędrówka jest daremna i nie prowadzi do żadnego celu; w końcu tancerze-wędrowcy podejmują próbę ucieczki ze sceny. Powoli, pomagając sobie nawzajem, podtrzymując, podając walizki i tobołki, jakby schodzili ze stromego brzegu do łodzi ratunkowej, opuszczają niezbyt wysoką przecież scenę. Ale nic z tego, choć wyszli przez widownię na korytarz, pierwsi z nich znów pojawiają się na scenie. Coraz ich mniej, gdzieś się po drodze gubią, ale idą wytrwale. Na końcu zostaje jeden - i stojąc pośrodku sceny wypowiada słowa, które rozpoczęły spektakl: "Fini. C'est fini. Ca va finir. Ca va peuttre finir". Koniec spektaklu, koniec wędrówki, koniec krzątaniny. I mocne zakończenie bardzo udanego festiwalu Dedykacje-Beckett.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji