W cudzej skórze
Opowieść o wilku w owczej skórze to jeden ze starych, najpopularniejszych motywów niemieckich baśni. I podobno stamtąd przeniknął do innych kultur i tradycji Europy. Wszyscy wiemy od dziecka: wilk udający owieczkę to symbol fałszu, ukrytego niebezpieczeństwa, czasem zdrady. A zawsze niepokojący.
Martin Baltscheit, autor niemiecki, sięgnął więc po ów motyw w sposób niejako naturalny, lecz potraktował go nieco przewrotnie i dał mu wymowę niejednoznaczną. W jego Lepszych lasach są wilki i owce, ale nie ma czarnego zła ukrytego w białej wełnie dobra. Są natomiast sytuacje, postawy, lęki. Życiowe role i grupowe zachowania. Marzenia i błędy. Spełnienia i złudzenia.
A przede wszystkim próba nadziei. Na przekór rzeczywistości.
Mały wilczek Ferdynand (w tej roli – gościnnie – Mikołaj Bańdo) umyka wraz ze swą wilczą rodziną przed myśliwymi. Śnieżna zamieć, w której próbują się skryć, ratuje jednak tylko jego. Mama i tata zostają zabici. Zagubiony, samotny i bezradny spotyka na swej drodze parę owiec bezskutecznie czekającą na swoje własne jagniątko.
Owce adoptują Ferdynanda i choć wiedzą, iż jest wilkiem, starają się to ukryć przed sobą wzajem, ale i przed nim samym. No i oczywiście przed innymi – owcami, pasterzami… O tym się nie mówi, o tym się nie beczy. A już na pewno nie wyje. Ferdynand wchodzi więc w nową skórę, naśladując język rodziców, i z czasem tak utożsamia się z nowym ja, że jego beczące śpiewy czynią go najpiękniej beczącą owieczką w okolicy. Wszyscy wydają się być szczęśliwi, alpejska sielanka trwa i nabiera bajkowych kolorów.
Ale życie i świat – okoliczne łąki i lasy – upominają się o swoje. Szereg dramatycznych wydarzeń sprawia, że Ferdynand będzie musiał się zmierzyć ze swoim losem wilka, który już wilkiem nie jest, i owcy, która już nie jest owcą. Będzie się musiał zmierzyć z samym sobą i rzeczywistością, która go znów kaleczy.
Dojrzewa więc, zmienia się, szuka swojego miejsca w życiu.
Jak każdy z nas. Jak każde dziecko. Ale też jak wielu z nas, dziś, w świecie pełnym uchodźców, wygnańców, emigrantów i imigrantów… A bywa, że jesteśmy nimi my sami. Nie zawsze zdając sobie z tego sprawę albo niechętnie się do tego – przed sobą oraz innymi – przyznając.
Sztuka Baltscheita jest zresztą właśnie taką opowieścią – przypowieścią – adresowaną do dzieci i młodzieży – nie bez kozery spektakl zrealizowano w ramach cyklu „Dojrzewanie” – ale też dorosłych, nie tylko zresztą rodziców; bo i do wszystkich mających kłopoty z akceptacją Innego, Obcego czy też po prostu zadających sobie pytania o własną tożsamość – w grupie, środowisku, innej kulturze.
Tomasz Kaczorowski spróbował nadać przedstawieniu formę otwartą, konwencję zabawy – przez umowne przebieranki (wilki ubrano na czarno, owce mają puchate białe kurtki), swobodę narracji i nieustanną zamianę ról. Nie tylko między zwierzętami, lecz i aktorami (wszyscy aktorzy – prócz Mikołaja Bańdy w roli Ferdynanda – Barbara Lewandowska, Ewa Sobczak, Konrad Pawicki, Przemysław Wabich – grają tu kilka różnych ról). Umowna jest też scenografia: trochę podwórko (scena Malarni usytuowana jest pomiędzy dwoma szeregami widowni) z huśtawkami z obu stron – trochę przestrzeń „idealna”, co sugerują słodkie folderowe fotografie – widoczki łąk i górskich szczytów – spinające ją niby symboliczna klamra.
Reżyser dorzucił do tego wilczy pazur (może niedźwiedzi, bo i Niedźwiedź – w tej zabawnej roli K. Pawicki – jest tu jednym z bohaterów, wraz z Gęsią, którą gra z oka mrugnięciem B. Lewandowska) – czyli ton drapieżnej publicystyki: scenografia Grupy Mixer to także rozrzucone wokół sceny, walające się pod nogami widzów ubrania. Trochę ciuchy, trochę szmaty. Co ma zapewne związek z przesłaniem: cudze rzeczy, cudza skóra to nasz świat.
Niezbyt mi się podoba ten element scenografii – nie tylko z przyczyn estetycznych – zda mi się nachalny, a i nie do końca wpisujący się w lekki przecież – mimo dramatycznych wydarzeń – klimat spektaklu.
To między innymi za sprawą owej publicystyki czy też dydaktyki współczesnej umyka nieco jedna z ciekawszych, mniej jednoznacznych myśli sztuki Baltscheita sugerowana już tytułem.
Oto wilki uciekając ze swojej krainy – przed głodem i śmiercią – dążą do wymarzonych, lepszych lasów, ale i owce – żyjące syto na swej łące i w bezpiecznej zagrodzie, pod okiem pasterza – marzą o wolności, która będzie piękniejsza niż ich nudna codzienność. Tak więc zarówno wilki, jak i owce ulegają tej samej iluzji: dobrze, a i dużo lepiej jest tam, gdzie nas nie ma.
Tyle że tej uniwersalnej obserwacji, przestrodze (?) nadali autorzy spektaklu – trochę idąc za tekstem, ale trochę dokładając od siebie – wymiar mocno aktualny. Znamy to oczywiście, choć w Polsce głównie z mediów: na nasze łąki wciąż chcą się dostać jakieś (fałszywe oczywiście) owieczki (z pewnością wilki w owczej skórze), za to my – w roli szukających dla siebie miejsca szlachetnych wilków – ostrzeliwani jesteśmy w lepszych (naszym zdaniem) lasach przez paskudnie nietolerancyjnych dla nas myśliwych.
Tak, to też jest w tym przedstawieniu. Odnoszę jednak wrażenie, iż wielość obecnych w nim przesłań – od akceptacji własnej seksualności i dojrzewania „do życia w rodzinie”, przez świadome rodzicielstwo, uroki i trudności adopcji po kulturowe lęki i politykę – może, zwłaszcza młodszego widza, dezorientować.
Także forma zabawy… zabawą nie ułatwia odbioru spektaklu. Bo owszem, swoboda i lekkość – bazująca na dowcipie tekstu (choć pozwolę sobie zauważyć, że jego – chwilami dwuznaczna – pikanteria zderza się niekiedy z postulowanym dziecięcym adresem), a i na pomysłach w stylu teatru młodzieżowego – bywa tu fajna, ale może chwilami właśnie zbyt fajna?
Nieustanna zamiana ról scenicznych sprawia też, że wpisana weń zamiana ról społecznych, kulturowych i życiowych traci na intensywności dramatu. I niebezpiecznie zbliża się do udawania.
Tymczasem Lepsze lasy – zważywszy choćby na intrygujący, „zdyszany” i niespokojny początek oraz wieloznaczny, gorzki finał (sobą jesteśmy tylko wśród podobnych do siebie odmieńców spoza stada) – niosą refleksje, którym baśniowa, zabawowa i luźna forma sceniczna nie wystarcza…
Dokąd i z kim właściwie poszedł w świat Ferdynand? Tym razem już nie do „lepszych lasów”, a ku wolności po prostu?
Jakoś nie czuje się tu owych pytań.
Z drugiej strony, moje krytyczne uwagi są nieco na wyrost. Pamiętajmy, spektakl stworzony został w ramach „młodzieżowego” cyklu; i ze swego – trafnego zresztą – dydaktyzmu tłumaczyć się nie musi. Nie na złożoności dylematów współczesności czy teatralnej, artystycznej formie się przecież skupia, a na wyjaśnianiu młodemu odbiorcy niełatwych i ciemnych problemów świata, w którym żyjemy. A czyni to na tyle udanie, że problemy owe mają szansę stać się ważnym i ciekawym tematem niejednej lekcji.
Lepsze lasy – wartki, sprawnie zagrany spektakl Malarni – to zresztą dobra lekcja tego również, jak daleka od konwencjonalnej formy przekazu czy politycznej poprawności może być taka lekcja teatralna.