Artykuły

Czy wie pan, co to Tworki?

Powieść Tworki (1999) to jedna z pierwszych, ale chyba najlepiej znana książka Marka Bieńczyka, cenionego eseisty i prozaika. Wśród licznego grona entuzjastów ma rangę kultowej, choć nie brak i opornych, którzy mają pretensje do jej niełatwej formy. Marek Żerański, który uczynił ją materią swojego – w dużej mierze autorskiego – spektaklu należy bez wątpienia do tych pierwszych.

I trzeba rzec od razu, że swoim rozbudowanym teatralnie monodramem obronił swój czytelniczy entuzjazm dla powieści.

A rzecz była niełatwa. Bo Tworki to proza gęsta, kunsztowna; nastawiona na współpracę autora z czytelnikiem, jako że mnóstwo w niej literackich gier, skojarzeń, napomknień i niedopowiedzeń, a jej płynna narracja – mająca w sobie ton poetyckiej prozy, a zarazem lekkiej anegdoty – dźwiga fabułę niby błahą, a w istocie dramatyczną. W świat literacki Tworek trzeba więc – dosłownie – wejść, oswoić go i rozpoznać, tak jak główny bohater powieści, Jurek, który wszedł do Tworek – zakładu dla nerwowo i psychicznie chorych – w roku 1943.

Taka proza to dla teatru wyzwanie. Ale Żerański znalazł trafną dla niej formę. Bo nie tylko sam wszedł głęboko w jej materię, a i zaprosił widzów – do Tworek. I do Tworek właśnie.

Przedstawienie zaczyna się nie bez kozery od osobistego wprowadzania przezeń widzów w przestrzeń spektaklu – na salę Małej Sceny w Polskim; dodam, że nie ma tu sceny jako takiej (są za to trzy małe podesty), zaś publiczność zasiada nie w rzędach, a przy stolikach. Na premierze atmosferę kawiarnianego spotkania wzmacniało też wino, którym częstował gości aktor (ponoć na kolejnych spektaklach było wina mniej, jak będzie w przyszłości – nie wiem), prowadząc z nimi półprywatną konwersację, w której opowiadał o swoim Tworkami zauroczeniu. W sposób naturalny, ale kontrolowany wprowadzając w sceniczną narrację i ów świat, w którym pełnił rolę podwójną: narratora-przewodnika oraz aktora-bohatera. Czy też bohaterów, bo w Tworkach jest ich wielu.

Ale że teatr nie lubi takiego bogactwa, wybrał Żerański – wraz z reżyserem Pawłem Kamzą – jedną zwłaszcza bohaterkę, Sonię, i jej wątek główny – dziewczyny trochę zwyczajnej, lecz eterycznej i tajemniczej. W której Jurek zakocha się, literacko i powierzchownie, już pierwszego dnia, gdy spotka ją w Tworkach, gdzie pracuje ona – jak i on – w księgowości. Wraz z grupą innych dwudziestolatków, chłopców i dziewcząt, którzy podjęli tu pracę próbując uciec przed wojną i okupacją.

Jak nieskuteczna była to ucieczka, i jak złudny był raj Tworek – w których było legalne zatrudnienie, regularne posiłki i zieleń parku – okazuje się z wolna, lecz coraz bardziej dramatycznie. Bo młodzi kryli się tam nie tylko przed samą wojną, ale i przed Holocaustem; wielu z nich – w tym Sonia – było Żydami. I właśnie życie Soni zastygłe w chwili, jak w bursztynie – w owych miesiącach złudnego azylu – jest centrum opowieści scenicznej. Choć historyczny, rzeczywisty kontekst wydarzeń zostaje w niej jeszcze mocniej niż w książce odrealniony.

Kto Tworki czytał, wie: zamysł powieści, jej oryginalność i klimat, wynikają właśnie stąd, iż patrzymy na ów świat – zamknięty datami 1943-1944 – przez jasny, świetlisty filtr. Filtr młodzieńczej wrażliwości, która naiwnie, ale świadomie stara się abstrahować od potworności okupacji. W książce właściwie nie ma – przynajmniej długo – wojny i koszmaru. Młodzi flirtują, bawią się, także w literaturę, grają w piłkę; Niemcy pojawiają się rzadko, jeżeli – to jako tępawi, dobrotliwi zwierzchnicy zakładu w Tworkach; śmierć nagła, z rąk wroga, zdaje się nie istnieć. Ale Et in Arcadia ego… I powieść doprowadza jednak narrację – choć ulotną, niedookreśloną – do końca. Wiemy, co stało się z Sonią – oddała się sama w ręce gestapo i została powieszona – i jaki los spotkał inne postaci.

W przedstawieniu umowność czasu i realiów posunięto dalej; owszem – widz dowiaduje się o śmierci Soni, a także innych bohaterów (np. Marcela), ukazano to jednak tak, jakby od śmierci ważniejsza była wiodąca do niej droga; ponure fatum, które spada jak cień na młodość.

Cóż, nie ułatwia to publiczności, zwłaszcza tej, która książki nie zna, orientacji w samej opowieści, sprawiając, że jest wprawdzie ciekawie i tajemniczo, lecz gubi się gdzieś wpisana w nią tragedia, wynikła przecież nie z igraszek losu, ale z obłędu wojny. A co za tym idzie, nad spektaklem zawisa niebezpieczeństwo trywialnej opowiastki o miłości i śmierci, gdzieś, kiedyś, zawsze…

Na szczęście po premierze – może pod wpływem sugestii widzów – autorzy spektaklu, w kolejnych jego odsłonach bardziej zadbali o czytelność: na ekranie, który na premierze wyświetlał nam tylko podstawową informację o miejscu i czasie akcji – są teraz słowa, które wyjaśniają, czym były Tworki czasu wojny. Dowiadujemy się też, co stało się z Sonią i innymi Żydami, szukającymi w nich azylu…

Dobrze się stało, że te poprawki wprowadzono. Ułatwią nie tylko odbiór, ale i pełniejsze zrozumienie spektaklu. A nie zmienią jego istoty: pozostaje on przecież historią uniwersalną. Opowieścią o tym, jak życie – poddane próbie największej – zarażone śmiercią – broni się miłością…

Nawet w takim miejscu jak Tworki. Zwłaszcza w takim jak Tworki.

Nazwa Tworki funkcjonuje u nas jako synonim domu wariatów. Zgoda, dziś jej sens się zatarł – choć słychać, raz po raz, choćby ze sceny publicznej – że ktoś kogoś do Tworek odsyła. Ale Tworki Bieńczyka, Kamzy i Żerańskiego nie są jakimś konkretnym domem wariatów, czy też domem wariatów w ogóle. To Tworki czasu spotworniałego. W książce i spektaklu jest taka scena. Antyplaton, jeden z pensjonariuszy zakładu, mówi do Jerzego, żyjącego w aurze poezji: „Tak się już nie pisze. W Tworkach tak się już nie pisze. Tak się pisało przed Tworkami. Czy wie pan, co to Tworki?”. Tworki, o które pyta Antyplaton, to świat wojny. Ale i świat w ogóle. Świat, który oszalał.

Tworki w Polskim – tak jak powieść Bieńczyka – to głos przeciw temu szaleństwu. Piękny hymn o miłości i utracie, tęsknocie i spełnieniu – mimo wszystko. Można by wprawdzie zastanawiać się, czy wpisanie ich jako monodramu w przestrzeń tak sporą (wbrew nazwie Małej Sceny), i to w trzech punktach w różnych końcach sali, było uzasadnione. Przecież można by spróbować opowiedzieć o Soni z jednego miejsca, w punktowym świetle, bez tylu rekwizytów i bieganiny. Ale wybór Kamzy i Żerańskiego wydaje się uzasadniony i – mimo kilku przerysowań (zbyt rozbudowana animacja kukiełkami z chustki i krawata), ładny daje efekt. Nie tylko dlatego, że wszystko dzieje się tu między nami – wśród nas – ale i dlatego, że Żerański dał całej historii – po trosze dzięki temu – wiele energii, która zanikłaby pewnie w tradycyjnym, statycznym monodramie.

A jest to energia, która – nie waham się tego napisać – rozświetla przedstawienie. Wydobywając z tekstu Bieńczyka to, co w nim najcenniejsze: przejmujący smutek i melancholię, ale też humor i delikatność. Łącząc całość w ramy przypowieści tyleż dramatycznej, groźnej, co migotliwej i czystej, a na swój sposób – paradoksalnie – także radosnej. Jak ów list pożegnalny Soni, wyświetlany na ekranie na początku spektaklu, i który każdy z widzów znajduje też na swym stoliku. List-przesłanie dla nas wszystkich. Dezyderatę prostą, ale piękną. Bo poświadczoną życiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji