Artykuły

Każdy jest Beatą

Nie jestem przesadnie podobny do Jacka Piątkowskiego, który w przedstawieniu Być jak Beata gra ojca jednej z bohaterek (nie mam na pewno takiej ładnej piżamy), ale muszę przyznać, że jego sceptyczny punkt widzenia na postać, wokół której ów spektakl się rozgrywa, bliski jest mojemu. – I nie mówimy tu o guście – tłumaczy swej zakochanej w Beacie, bardzo już dorosłej córce. – Różnić się gustem można wtedy, kiedy jeden woli Bacha, a drugi Mozarta, a nie wtedy, kiedy jeden woli Mozarta, a drugi Kozidrak.

Tak, przyznaję, Beata Kozidrak nie była i nie jest moją ulubioną artystką estradową. Pewnie więc nie ja powinienem pisać niniejszą recenzję. Może jednak ja, ponieważ mam dystans do gwiazdy, która na scenie Współczesnego tak mocno świeci.

Pozwoliłem więc sobie zacząć recenzję od wyznania w tonie żartobliwym, bo Być jak Beata też jest swego rodzaju żartem. Rozbudowanym efektownie, błyskotliwym (też dosłownie) muzycznym widowiskiem parodiującym kiczowate telewizyjne show, rozpanoszone w kulturze nieustannej szczęśliwości.

Ale sprawa nie jest tak prosta, jakby się wydawało. Zdziwiłbym się zresztą, gdyby Współczesny, znany raczej z innego repertuaru, a przede wszystkim świadomie, poważnie i konsekwentnie analizujący naszą współczesność, poprzestał w tym przypadku na parodiowaniu jej przejawów.

Autorzy Być jak Beata wpisują się zresztą w ten sam co Współczesny nurt teatralny. Piotr Domalewski to aktor i reżyser (wspomnę tylko jego znakomity debiut filmowy Cicha noc), a Żelisław Żelisławski – znany z poszukiwań artystycznych dramaturg, współpracujący m.in. z Magdą Miklasz, aktorką, skrzypaczką (!), reżyserką o śmiałych, nowatorskich pomysłach inscenizacyjnych, grających z różnymi konwencjami.

Nietrudno zresztą zauważyć, że wspomniany tercet sięgnął w Szczecinie po narzędzia komedii nie po to, żeby się „zabawić” kosztem estradowego mitu (żywego zresztą pięknie, czego dowodem obecność na premierze samej Beaty Kozidrak, zachwyconej skądinąd spektaklem), ile żeby nam przy tej okazji opowiedzieć o nas. Trochę na zasadzie z Rewizora: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie”.

Nie bez kozery przedstawienie ma formułę popularnego programu dla amatorów, którzy też pragną być gwiazdami. Kto by nie chciał być jak Beata, która od kilkudziesięciu lat „pojawia się i znika” w naszym życiu muzycznym, ale i w naszych sercach i emocjach?

Proste założenie wyjściowe – oglądamy (podglądamy) casting do programu Być jak Beata, łącznie z jego kulisami oraz z ukazanymi na ekranie dokrętkami filmowymi, w których kandydaci tłumaczą swą decyzję startu – staje się dzięki temu bazą równie prostego scenariusza; przedstawienie jest bowiem w całości takim małym festiwalem najbardziej znanych piosenek Beaty Kozidrak.

A przy okazji Polaków (auto)portretem własnym. Współczesnym, choć w szerokich, złoconych ramach (Beata jest artystką kilku pokoleń!).

Kicz tej tonacji to jasny (bardzo! światło gra tu dużą rolę) sygnał, iż mamy do czynienia z wypowiedzią serio. A może inaczej: z grą serio w konwencji zabawy.

Wszystko tu jest kiczem. Począwszy od złoto-srebrnej kurtyny i bijących po oczach reflektorów, poprzez scenografię i kostiumy – przerysowane, igrające „ludową” religijnością (nad sceną góruje wielka figura, kojarząca się z Matką Boską – w jej twarz wpisana jest fotografia Kozidrak (?), w którą godzą neonowe miecze z Gwiezdnych Wojen), aż po przebieranki aktorów (zakonnica, drag-queen, emeryt o kulach).

Aktorstwo to zresztą mocna strona przedstawienia. Jacek Piątkowski, jako sceptyczny ojciec, pojawia się epizodycznie (i jest ironicznym buforem bezpieczeństwa, chroniącym spektakl przed zarzutami o sprzyjanie kulturze popularnej), reszta należy do kwartetu: Magdalena Wrani-Stachowska, Maria Dąbrowska, Arkadiusz Buszko, Maciej Litkowski. To oni wcielają się – dosłownie, kostiumem i konwencją gry na pograniczu karykatury – w kilkanaście (!) różnych postaci, kandydatów do udziału w programie.

Widzowie, oczywiście, szaleją, do czego skłania ich zresztą konwencja spektaklu: śpiewają z aktorami i zachęcani przez nich klaszczą w rytm, a bywa, że i odpowiadają głośno na kierowane do nich ze sceny pytania. A że zabawa w zabawę jest zabawna, więc bawią się wszyscy.

Kto jeszcze nie był pewien, czy Maria Dąbrowska potrafi z ogniem wykonać każdy mocny hit, a przy tym budować „z niczego” role ostre i dramatyczne, może się o tym teraz przekonać z nawiązką. Kto nie wiedział (ja nie wiedziałem), że Magdalena Wrani-Stachowska ma niesamowite zdolności wokalne, a i dar przemiany scenicznej, ten się w Beacie dowie o tym z radością (wykonana przez nią – w stroju zakonnicy – wiązanka przebojów Kozidrak jest bodaj najlepszą muzycznie częścią spektaklu; żeby było śmieszniej i serio zarazem, to właśnie jej Zakonnica wygrywa casting). Maciej Litkowski dał już parę razy próbkę swoich możliwości „piosenkarskich” (na scenie Teatru Małego), w tym przedstawieniu spełnia się jednak przede wszystkim bawiąc się wokalnymi konwencjami swoich ról (emeryt z zadyszką śpiewający „płonie w nas gorąca krew” to doprawdy odjazd, że posłużę się młodym językiem powszednim; choć ten odjazd może się też wydać ryzykowną jazdą po bandzie). A Arkadiusz Buszko? Wspaniale gra, że… śpiewa. Tak jako dresiarz disco polo, jak i w roli drag queen na szpilach, odzianej w czarne koronki.

Tu jednak pojawia się problem. O ile bowiem cała czwórka bardzo dobrze radzi sobie ze stylistyką kiczu, różnorodnością ról i materiałem muzycznym (niełatwym!, Kozidrak śpiewa przecież w ostrej, wysokiej tonacji, a nowe, dynamiczne aranżacje Tadeusza Lewandowskiego – który występuje na scenie z zespołem „na żywo” – to dodatkowo trudne zadanie), o tyle spektakl, rozpędzający się coraz bardziej, coraz bardziej porywający widownię, zaczyna w pewnym momencie gubić styl. Kontrolowana gra z rzeczywistością zdaje się wymykać inscenizatorom. Można rzec, że im lepiej to wygląda, i „się słucha”, tym bliżej mu do tego, co miało być tylko punktem wyjścia do całości.

Czyli do zabawnego, błyskotliwego show, w którym co prawda mruga się do widza, ale głównie po to, by zyskać u niego jeszcze więcej punktów, wraz z asekuracją, że to wszystko tylko taka gra.

Może dlatego finał spektaklu – swoją drogą zbyt rozciągnięty na kolejne puenty – trochę zaskakuje. Zgodą na ukazany świat i nieomal apologią mitu, w którym królowa Beata jest wprawdzie Tylko Jedna, ale też pozwala być sobą Każdemu z Nas, maluczkich, szarych. I wyzwala w nas prawdziwe emocje i tęsknoty, dając nam szybować nad niziną życia wysoko i słodko, mimo goryczy, której mamy pełne usta.

Jest w tym ziarno prawdy. Choć ja widziałbym je w czymś innym niż cytowana w programie do spektaklu Dorota Masłowska, która pisze, iż Beata Kozidrak „była wrażliwą, rezonującą z rzeczywistością artystką, dającą ekspresję swojemu istnieniu i czasom, w których żyła”.

Tak, Kozidrak to artystka swoich – naszych – czasów, a wiele jej piosenek z przyjemnością nuciło się i nuci (acz nie bez rezerwy, bo trudno inaczej, gdy „gorąca krew… wścieka się jak lew”), sądzę jednak, iż rzecz w czym innym niż w jej „rezonowaniu” z rzeczywistością. Przeciwnie, Kozidrak jest ponadczasowa – trochę tak, jak każdy kicz, niestety. Kicz, który zwie się czasem (jest taka książka) – sztuką szczęścia.

A w tym przypadku jest to nie tylko sztuka szczęścia, ale i nieszczęścia, bo ekspresyjne i melodyjne piosenki Beaty przepojone są smutkiem i bólem. Pisząc o kiczu nie chcę zresztą z niego i niczego szydzić. Kicz ma w kulturze istotne miejsce, bywa natchnieniem dla wzruszeń, a to również rola sztuki.

Odnoszę jednak wrażenie, iż przedstawienie pogubiło się trochę w swoich przesłaniach. Nie mogąc znaleźć równowagi między krytyką kultury kabaretowo-estradowej, będącej namiastką karnawałowego szaleństwa i wzniosłości ducha, których tak nam w życiu potrzeba, a pochwałą owego pozoru i blichtru, który wypiera z naszego życia kulturę i sztukę.

No, ale ja pewnie też się zaplątałem w jedwabną piżamę ojca, granego przez Jacka Piątkowskiego. Bo z jednej strony krzywię się na to, co większość widzów przyjmie z radością, jako wentyl skrywanej na co dzień ekspresji, a z drugiej popatruję na scenę z uznaniem. Udał się bowiem atrakcyjny, lekki spektakl o nas, niepsujący nam dobrego samopoczucia, i równocześnie zapraszający do refleksji. A powinny się one pojawić, gdy wyjdziemy z teatru, i przestaniemy już sobie nucić, że „płynie w nas gorąca krew”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji