Artykuły

Boże, uchowaj nas od Mamci

- Broń Boże, nie kamieniuję koleżanek i kolegów występujących w reklamach - mówi GRAŻYNA BARSZCZEWSKA w rozmowie z Piotrem K. Piotrowskim.

"Jedna z najbardziej eleganckich polskich aktorek, prawdziwa ekranowa dama. Serca publiczności podbiła już przed laty występem w Karierze Nikodema Dyzmy. Oglądamy ją w serialu Plebania, w zupetnie innej roli...

Piotr K. Piotrowski: - Czy kiedykolwiek otrzymała Pani lepszą recenzję od niecodziennej cenzurki Romana Wilhelmiego, który - pod wrażeniem jej gry w spektaklu Dwoje na huśtawce - miał powiedzieć: - Grażyna, ty ch...

Grażyna Barszczewska: - Komplement Romka był na tyle oryginalny, że nie da się go tutaj w całości zacytować. I chyba nikt już go nie przebije (śmiech). Romek wiedział, że nie dam plamy, ale był zaskoczony, że zagrałam - w jego ocenie - lepiej niż on sam. Był rasowym aktorem i zawsze chciał być najlepszy, czego zresztą wcale nie ukrywał. Jego recenzję odebrałam jako mieszaninę zauroczenia, zazdrości i zakochania. Jednocześnie było to zwycięstwo Romka jako artysty, bo potrafił wtedy okiełznać swój aktorski egoizm.

- Pełna humoru jest postać Mamci w telenoweli Plebania. Lubi Pani Eugenię Piecuch?

- Ona jest tak bardzo daleka ode mnie...

- Ale to również dama...

- No cóż, w jakiś sposób zapewne tak (śmiech). Nasz serial toczy się już trzeci rok, a Mamcia wpada tam od czasu do czasu.

Nie da się przewidzieć, co scenarzysta wymyśli za dwa miesiące czy za rok. Czy uśmierci bohaterkę, a może rola pójdzie w stronę farsową czy raczej w dramatyczną? Muszę jednak przyznać, że Mamcia ma różne kolory. Czasem jest wściekle nieznośna, irracjonalna. Jej nadopiekuńczość i niezwykle subiektywny stosunek do swojego jedynego, najukochańszego i najpiękniejszego na świecie syneńka mogą niekiedy bawić. W tej postaci jest trochę dydaktyzmu. Myślę, że o to właśnie chodzi twórcom Plebanii - chcą pokazać: Uchowaj, Boże, od takiej Mamci albo - Strzeżcie się wszystkie kobiety, by nie być taką Mamcia. Nawiasem mówiąc, czasem mój własny syn pyta mnie - ni to żartem, ni serio: - czy aby Mamcia nie za często do mnie dzwoni? Myślę więc, że ta rola ma jakiś społeczny oddźwięk. Ja w każdym razie staram się usprawiedliwiać Mamcie, choć przyznaję, że robię to z różnym skutkiem.

- A zdradzi Pani naszym Czytelnikom, jakie będą dalsze losy Mamci?

- Scenarzyści zastanawiają się, jak tę Mamcie unieszkodliwić. Chcą wydać ją za mąż, lecz... kolejny kandydat daje nogę (śmiech). Muszę przyznać, że gdybym była na jego miejscu, zrobiłabym to samo... Wejść z Mamcią w dialog nie jest łatwo, ale dzielić z nią stół i łoże to dopiero może być ryzykowne.

- Serial traktuje Pani jak sztukę czy raczej jak swego rodzaju usługę dla ludności?

- Seriali mamy teraz w telewizji cały worek. Często reżyserują je markowi reżyserzy, a grają w nich pierwszoligowi aktorzy. Czasem być może - w jednej czy drugiej scenie - udaje się osiągnąć coś, co jest sztuką. Ale, jak to się mówi, poetą czy artystą tylko się bywa. W tej chwili kręci się niewiele filmów kinowych, dlatego seriale są jedną z niewielu możliwości, gdzie aktor może stanąć przed kamerą i coś zagrać. Ale nie ma co się oszukiwać. Jeśli dziennie robi się tak wiele scen, to nijak nie można tego nazwać sztuką. Ale i tak efekt jest wobec czasu pracy po prostu genialny. Dodam jeszcze, że atmosfera w "Plebanii" jest bardzo miła i przyjazna. Pracują przy niej świetni fachowcy, którzy wcześniej sprawdzili się w bardzo wielu dużych filmach fabularnych.

- Jak ocenia Pani udział aktorów w reklamach?

- Tak się dożyło, że do tej pory nie dałam się użyć przez reklamę. Po prostu nie musiałam. Ale, broń Boże, nie kamieniuję koleżanek i kolegów występujących w reklamach. Tym bardziej że bywają spoty bardzo dobrze zrobione, świetnie zagrane i zabawne. Są jednak też zdecydowanie chybione. Pamiętam, jak mój mistrz, wielki reżyser Kazimierz Dejmek, wywiesił w naszym teatrze zakaz występów w reklamach. Zapytałam go wtedy, czy lepiej zagrać złą rolę w kiepskim serialu, czy zrobić dobrą reklamkę. Teraz widzowie już nie zastanawiają się, czy to dobrze, że świetny aktor z uśmiechem zapina spodnie albo mówi, że hamburgery to najlepsze jedzenie pod słońcem.

- Wspomniała Pani swojego syna, Jarosława Szmidta. Sprawdziło się stare porzekadło, że niedaleko pada jabłko od jabłoni...

- U nas spadło trochę dalej, ale i tak blisko. Mój syn skończył wydział operatorski szkoły filmowej Łodzi. Najważniejsze, że mamy wspólny język. Chyba jest nawet moim wielbicielem. Ja też sekunduję mu w jego poczynaniach. Na razie robi palcówki, ale sądzę, że ta jego pasja zaowocuje w jakiś sposób w przyszłości. Zobaczymy, niech się przedziera.. Jest dość zażarty na tę robotę.

- Trzy ostatnie role na dużym ekranie zagrała Pani w filmach zagranicznych. Zwłaszcza udział w amerykańskiej produkcji Jakub Kłamca u boku Robina Williamsa, chyba był chyba czymś szczególnym...

- Rzeczywiście, zagranie pani Frankfurter w Jakubie Kłamcy okazało się

fantastyczną, niezwykle ciekawą przygodą. Dialogi były napisane po angielsku, na dodatek graliśmy je bez postsynchronów i na żywca. Konsultant Robina Williamsa bardzo tego pilnował. Ze względu na język stopień trudności grania tej roli był więc dużo większy niż zazwyczaj. Jednak nie zauważyłam poważniejszych różnic - poza socjalnymi - w pracy przy filmie polskim i zagranicznym.

- Te socjalne różnice - co Pani ma na myśli?

- Domki z kwiatami i prysznicem dla aktorów grających role pierwszoplanowe. Choć - prawdę mówiąc - nie ma za dużo czasu, by w nich odpoczywać podczas pracy na planie. Pamiętam, że swój udział w zdjęciach, które były kręcone w Budapeszcie, miałam kończyć we wtorek, bo w środę czekała mnie próba generalna Lekkomyślnej siostry Włodzimierza Perzyńskiego w warszawskim Teatrze Polskim. W sobotę spotkałam się z reżyserem na śniadaniu. Wręczył mi wtedy dwie kartki gęsto zapisanego maszynopisu, mówiąc, że dołożył mi dodatkową scenę. Zapytałam, dlaczego dostałam aż dwie kartki, dwa różne dialogi. Okazało się, że były to dwie wersje: reżyserska i producencka. Z taką sytuacją spotkałam się po raz pierwszy. W Polsce bowiem nigdy nie zdarza się, aby producent przynosił swoją wersję. Ze względu na moje terminy reżyser zmienił plan Jakuba Kłamcy i miałam zagrać swoje już w sobotę. I to w obu wersjach! Tłukłam je za parawanem, podczas gdy moi amerykańscy partnerzy spokojnie pili sobie kawę. I tu muszę się pochwalić, że po zagraniu tej sceny w dwóch wariantach dostałam brawa od całej ekipy. Miałam więc satysfakcję, że sprawdziłam się w tak niecodziennym dla mnie zadaniu.

- Jak odebrała Pani Robina Williamsa, wielką hollywoodzką gwiazdę?

- Robin na wszystkich zrobił ogromne wrażenie. To niezwykle sympatyczny i skromny człowiek, a zarazem wielkiej klasy profesjonalista. Bardzo normalny i fantastyczny facet.

- Ostatnio zadebiutowała Pani w roli reżysera na scenie teatru w Tarnowie. Co ją do tego skłoniło?

- Chyba złość. Kilka razy tak się złożyło, że maczałam palce, i to nawet bardzo, w innych realizacjach, oczywiście nie podpisując się pod nimi. Uznałam, że skoro wiem, po co chcę zrobić sztukę Zazdrość Esther Vilar, mam pewien pomysł formalny i przeczuwam możliwości porozumienia z aktorami, to dlaczego nie spróbować. Tak też się stało, choć na jakąś wielką inscenizację nigdy bym się nie odważyła.

CIEKAWOSTKI

Grażyna Barszczewska i Roman Wilhelmi kilkakrotnie spotkali się przy pracy. Najważniejszy był wspólny udział w serialu Jana Rybkowskiego. Oboje aktorów połączyła przyjaźń. Wilhelm), który niewielu obdarzał zaufaniem, zwierzał się pani Grażynie z życiowych problemów. Do końca, do swych ostatnich dni...

Grażyna Barszczewska jest aktorką wędrującą. Gra między innymi w warszawskim Teatrze Kwadrat".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji