Artykuły

Swoje chwalicie, cudzego nie znacie

Melpomena była dla mnie łaskawa w tym roku. Przez palce patrzyła na moją absencję na niektórych festiwalach i premierach Dzięki temu obejrzałem tylko około osiemdziesięciu przedstawień, podczas gdy w latach ubiegłych grubo przekraczałem setkę. Ilość oglądanych dziel teatralnych może nieco męczy ale, z pewnością nie utrudnia wyłowienia tego co naprawdę wartościowe. Czas jest znakomitym sitem zresztą każdy na sobie już sprawdził iż o bardzo wielu spektaklach zapomina się natychmiast po opuszczeniu gmachu teatru, są jednak takie, które pałętają nam się po głowie trochę dłużej…

Obfitości cudzego

Mijający rok był z całą pewnością łaskawy dla prawdziwych miłośników teatru, może nie ze względu na rodzimą, dolnośląską produkcję, a zdecydowanie ze względu na teatralny import z kraju i z zagranicy. Warto sobie uświadomić, że pomijając różne festiwale, o których też jeszcze będzie, gościliśmy: grecki teatr Kessarianis, Gruziński Akademicki Teatr im. Szoty Rustawalego z Tbilisi, paryski teatr „Chapeau Rouge”, Studio „Ypsilon” z Pragi, Polski Teatr Tańca Balet Opery Lyońskiej, krakowski Teatr STU, Lubuski Teatr im. Kruczkowskiego. wreszcie Stary Teatr z Krakowa.

Choć oczywiście trudno wszystko zmierzyć i zważyć, trudno zestawiać ze sobą i porównywać, ale wydaje mi się, większość uczęszczających systematycznie do teatru przyzna mi rację, gdy oświadczę na piśmie że bez wątpienia największym wydarzeniem artystycznym Dolnego Śląska w roku 1983. były czterodniowe, gościnne występy Starego Teatru z Krakowa. Obejrzeliśmy w październiku obrosłe legenda Wyzwolenie Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego, głośne i rzeczywiście znakomite przedstawienie Nastasji Filipownej według Dostojewskiego, w reżyserii Andrzeja Wajdy – ze wspaniałymi rolami Jana Nowickiego i Jerzego Radziwiłowicza, nie tylko moje zachwyty wywołali Biedni ludzie również Dostojewskiego, znalazł swoich odbiorców surowy Quidam Norwida i Garbus Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, m.in. z Ewą Lassek i Janem Bińczyckim.

To było prawdziwe święto teatralne, a zwłaszcza spotkanie z Nastasią Filipowną utkwi mi na długo w pamięci dzięki kreacjom obu wspaniałych aktorów. Obok festiwalu Starego Teatru, zapamiętam na długo także występy baletu z Lyonu oraz bardzo mądrą, teatralną zabawę Studia „Ypsilon”, której kanwa był życiorys Jarosława Haszka.

Festiwalowanie

Poczynając od jeleniogórskiej sesji naukowej poświęconej Norwidowi i przy tej okazji krótkiego przeglądu twórczości Norwida i Słowackiego przeniesionej na scenę, poprzez zderzone ze sobą w czasie przez kogoś „genialnego” na ministerialnym szczeblu — Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu i Ogólnopolski Festiwal Sztuk Dziecięcych w Wałbrzychu, aż po I Międzynarodowy Festiwal Teatru Ulicznego, tradycyjne wrześniowe Jeleniogórskie Spotkania Teatralne oraz grudniowe Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora i Małych Form Teatralnych. Jakby na to nie patrzeć w sumie coś koło pół setki przedstawień.

Cieszy z pewnością powrót czy też wznowienie Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych, którego honorowym zwycięzcą zdaniem festiwalowej publiczności został Obłęd Krzysztonia, prezentowany przez Teatr Polski z Warszawy.

Uwagę warto zwrócić na nowe festiwalowe dziecię na Dolnym Śląsku, a mianowicie I Międzynarodowy Festiwal Teatru Ulicznego wymyślony i stworzony przez Alinę Obidniak i Piotra Szczeniowskiego. Ma ten festiwal olbrzymią przyszłość przed sobą, bowiem w formule „teatru ulicznego” mieści się całe mnóstwo naprawdę interesujących zjawisk teatralnych od takich gigantów jak słynny „Bread and Puppet Theatre” po uliczne happeningi i przebieranki Pat Oleszko. Ci wymienieni nie gościli w tym roku na ziemiach wałbrzysko-jeleniogórskich. Był to jeden z najbardziej spontanicznych festiwali jakie ostatnio udało mi się podglądać, mam nadzieję, że nie pierwszy i nie ostatni raz. Oczywiście, jeśli ten festiwal chce być zjawiskiem ważkim musi, niestety, narzucić swojej młodzieńczej improwizacji i świeżości kaganiec jakiejś konkretnej formuły, by nie Iewitował gdzieś w powietrzu na obrzeżach teatralnych zdarzeń.

Rzecz jasna hasło festiwalowanie na tym się nie kończy, bo festiwale odbywają się również jeszcze w paru innych miejscach na święcie, nie jest to specjalność dolnośląska. Tam też rozjeżdżały się nasze teatry. Swego rodzaju festiwalowy rekord pobił wrocławski „Kalambur”, który na jednym tylko wałbrzyskim festiwalu sztuk dziecięcych zgarnął lekką ręką siedem nagród za Spartolino Urszuli Kozioł.

Na własnym podwórku

Cudzych teatrów już się chyba dość nachwaliłem, czas zająć się własnym podwórkiem. Uczciwie zapisując siowa, to kolejki do głaskania za ten roczek nie będzie. W teatrach wałbrzyskich, legnickim i jeleniogórskim nie widziałem przedstawień, które mogiyoy zdecydowanie pretendować do miana — spektaklu roku. Nie najoptymistyczniej wygląda to również na wrocławskim rynku teatralnym. Zanim rozdam laurki, słów parę należy się jednak jeleniogórskiej Fedrze wyreżyserowanej przez zaprzyjaźnionego z Teatrem im. Norwida, Francuza — Jeana Pradiera. Spektakl ten zresztą ciągle rozwija się i zmienia. Podczas ostatniego pobytu w Polsce. Pradier znacznie wyczyścił swoją Fedrę, w której było nieco eklektycznych, wtórnych pomysłów i niepotrzebnego bogactwa formy. Z pewnością ani aktorzy, ani reżyser nie powiedzieli jeszcze w tym przedstawieniu ostatniego słowa, tym bardziej, iż słyszałem o przymiarkach do wyjazdu do Francji.

Interesujący i na dobrym. artystycznym poziomie spektakl powstał również w Legnicy. Mam na myśli Pelikana Strindberga w reżyserii Józefa Jasielskiego z ciekawa rola Matki Krystyny Hobdy.

Mając jak najlepsze chęci nie mogę znaleźć choć jednego takiego spektaklu w Wałbrzychu, który byłby na tyle przyzwoicie zrobiony, iżby nadawał się choć do tego, aby o nim życzliwie wspomnieć.

We Wrocławiu od pewnego momentu najlepsza, szeptana opinię miała Dżuma inspirowana powieścią Camusa, choć może większą inspiracją była chęć pokazania figi w kieszeni nie bardzo wiadomo komu, w każdym razie publiczności też. Artystycznie (moim oczywiście zdaniem) ten spektakl Mont Everestem nie był, ale wywołał sporo kontrowersji, dyskusji w różnych środowiskach i na różnych szczeblach. To mu trzeba policzyć i oddać, bo co tu się oszukiwać dawno żadne przedstawienie nie rozpaliło takich emocji. Należy tu wspomnieć również o tym, iż o Dżumie pisano na kolanach i także szturchano ją i szczypano. Jej zwolenników, którzy podejrzanie i krzywo patrzą na moje „szczypania i poszturchiwania” gorąco zachęcam do obejrzenia tego spektaklu teraz, gdy już emocje opadły. Co by jednak nie powiedzieć Dżuma ratowała reputację wrocławskiego Teatru Współczesnego. dla którego mijający rok był artystycznie bardzo bladziutki.

W innych teatrach nie działo się wiele więcej. „Kalambur” mignął pastiszowym Koziołkiem Matołkiem odwołującym się w poetyce do lat pięćdziesiątych. We Wrocławskim Teatrze Lalek bulwersowała co bardziej wrażliwe damy „Celestyna” Rojasa, dzieciom natomiast podobała się ciekawie zrealizowana Księżniczka Turandot. W Teatrze Polskim sporo publiczności przyciągnęła bajka Szekspira, wyreżyserowana przez samego Henryka Tomaszewskiego Perykles, zrealizowana w koprodukcji przez dwa teatry — Polski i Pantomimy. I to właściwie wszystko o czym warto wspominać pomijając dwa przedstawienia, które mam zamiar teraz pieścić komplementarni.

Który wybrać?

Jak dokładnie widać w tej panoramce teatralnej nie miałem zbyt wielu kłopotów, by wyselekcjonować pretendentów do miana spektaklu roku. Animatorem jednego jest solidna firma, którą uosabia Tadeusz Minc, producentem był Teatr Polski, a tytuł kandydata brzmi: Woyzeck. Chwalić w tym przedstawieniu można bardzo wiele elementów. Poczynając od naprawdę rzetelnego i dobrego rzemiosła aktorskiego z czterema bardzo mocnymi punktami. Są nimi Stanisław Melski, Zdzisław Sośnierz, Ferdynand Matysik i Igor Przegrodzki. Nie jest to przedstawienie które polecałbym osobom w nie najlepszej kondycji psychicznej. Z teatru wychodzi się bowiem raczej ze zwieszoną giową. Minc bardzo wyostrzył końcową wymowę dramatu Büchnera. Surowo i brutalnie zrealizowana scena polowania na człowieka rdbi silne wrażenie. Ten teatralny traktat o wolności ma wiele scen o wyjątkowej, urodzie plastycznej, pięknie skomponowanych i wymyślonych przez reżysera. Choćby scena tańca ze sznurem wzięta raczej z kultury bałkańskiej niż niemieckiej czy też procesja maryjna, również bardziej polska niż niemiecka. Ma to przedstawienie zresztą w samym założeniu bardzo uniwersalistyczny charakter. Właśnie Woyzecka uważam za najlepszy spektakl, zrealizowany w teatrach dolnośląskich, ale…

Jest jeszcze jedno przedstawienie. które nie urodziło się w żadnym z dolnośląskich teatrów, a jest moim drugim faworytem. Ten spektakl powstał w szkole. Tyle, że szkole teatralnej, a dokładniej wrocławskiej filii PWST w Krakowie. To było pierwsze we Wrocławiu dyplomowe przedstawienie wydziału aktorskiego brawurowo zrealizowane przez młodych aktorów, którzy już rozjechali się po teatrach w całej Polsce. Dyrygował nimi również młody i bardzo utalentowany reżyser Eugeniusz Korin. Przedstawienie to nosiło bardzo prowokacyjny tytuł Demokracja — Kopulacja — Rewolucja i oparte było na dramacie Petera Weissa Marat/Sade. Chwaliłem je w marcu również w Magazynie Tygodniowym „GR”.

Długo nie mogłem się zdecydować czy jemu właśnie przyznać palmę pierwszeństwa czy też Woyzeckowi. Ten dylemat rozstrzygnąłem w końcu jednak na korzyść spektaklu Teatru Polskiego.

Dalszy ciąg prywaty

Jeśli kogoś jeszcze nie zdenerwowała ta prywata uprawiana przeze mnie na łamach gazety, mogę wyznać, że moją prywatną nagrodę aktora roku zamierzam wręczyć Stanisławowi Melskiemu za rolę Woyzecka. Śmiem bowiem prorokować, że jest to, co prawda, pierwsza bardzo ważna i bardzo znacząca przez swoją dojrzałość rola młodego aktora, po niej będą następne, Melski przekonał mnie nie tylko wielką dyscypliną, ale przede wszystkim wrażliwością, prostotą środków i delikatnością w rysowaniu granej przez siebie postaci. Naprawdę udało mu się bardzo precyzyjnie nakreślić skomplikowany psychologicznie portret młodego, jak on człowieka. Nie ma w tej roli ani jednego sztucznego momentu.

Najciekawszym debiutem aktorskim roku 1983 była dla mnie, a właściwie jest, Bogusława Sztencel w roli Fedry. Fedrę grały w Polsce i na świecie Wielkie Heroiny. Sztencel zagraia współczesną dziewczynę, pozbawiła swoją Fedrę klasycznego koturnu, patosu. Jest zwykła i tragiczna. Tę rolę może sobie zapisać po stronie plusów.

Nadzieja tylko

Tuszę cichą nadzieję, że honorarium. które dostanę za tę epistołę wystarczy mi choć na sfinansowanie dwóch nagród.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji