Artykuły

Niech będzie pochwalony

Państwowy Teatr Ludowy w Nowej Hucie przez wiele sezonów nie miał szczęścia ani do repertuaru, ani do aktorów, ani do publiczności, ani – co jeszcze ważniejsze – do dyrektorów. Ludowy uchodził zawsze z jednej strony za „wysunięty posterunek frontu kulturalnego” (ach, ta niezapomniana frazeologia!), z drugiej – za zdecydowanie gorszego brata teatrów krakowskich. Rzeczywiście: robienie teatru w tej dzielnicy Krakowa, będącej raczej osobliwym z socjologicznego punktu widzenia miastem, to praca zdecydowanie niewdzięczna. W Nowej Hucie bowiem najszybciej dają się odczuć wszystkie wahania nastrojów społecznych. zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie. Kryzys odbioru kultury musiał tu przybierać zawsze postać skrajną, niejako laboratoryjną. Byt Ludowego zawsze więc wyglądał na mocno problematyczny: cieniutka warstewka miłośników teatru w samej Nowej Hucie nie mogła zapewnić trwałego powodzenia, zaś jeżdżenie z Krakowa do Ludowego na spektakle wyglądało na akt samoudręczenia. Powstawało przeto błędne koło, utrudniające prowadzenie teatru i zniechęcające aktorów.

Ale Ludowy miał przecież dobre lata – by przypomnieć działalność Krasowskich, klasyczną dla historii teatru. Być może zabrzmi to niedobrze – ale w pewnym sensie owe dobre lata zawdzięczał Ludowy również Ryszardowi Filipskiemu, dopóki polityczne ambicje i chore, ideologiczne koncepcje tego dyrektora nie otoczyły teatru najgorszą aurą. W Nowej Hucie ludzi trzeba wciąż od nowa uczyć teatru, przywiązać do niego, pozwolić, by zaczęli mówić o nim nasz. Dotyczy to i publiczności, i samego zespołu. Ludowy nie może być dla nikogo miejscem zsyłki, ani też zamrażalnikiem, w którym oczekuje się na lepsze okazje.

Ludowy pod kierownictwem Jerzego Fedorowicza ma wszystkie szanse, by przerwać wreszcie złą passę. Po prostu – Fedorowicz wie, czego chce i umie to przeprowadzić. Wie także, jakie mogą być warunki odbioru spektaklu teatralnego w środowiskach otaczających nowohucki teatr i będących jego potencjalną publicznością. Umie pertraktować z władzą, niezależnie od jej barwy i odcienia, ze sponsorami, z reżyserami i aktorami – szczególnie młodymi, dla których Ludowy to świetna, profesjonalna szkoła. Jak się okazuje – umie pertraktować nawet ze skinami, których zręcznie spacyfikował, niczym św. Franciszek groźnego wilka z Gubbio. Na Iwonę, księżniczkę Burgunda w reżyserii Jerzego Stuhra pchają się tłumy, także z Krakowa. Fedorowicz wie, że public relations jest najważniejszą częścią wszystkiego, co się dziś robi, więc zanim odbyła się premiera musicalu o św. Franciszku Forza venite gente w Krakowie już huczało.

Forza… to spektakl powstały w Viterbo, w Teatro dell’Unione i wystawiony pierwszy raz przed 10 laty. Okazał się ogromnym sukcesem. Przełożone przez Mario Castellacciego na język musicalu dzieje św. Franciszka z Asyżu, przyjaciela zwierząt, drzew i biedaków trafiły do publiczności wielu krajów. W połowie 1991 roku dokonano znakomitego zapisu sztuki dla RAI UNO. Między innymi tą drogą spektakl trafił do Krakowa.

Wierzę w jego sukces. Mocno odmłodzony zespół Ludowego zupełnie dobrze poradził sobie z trudnościami, jakie stwarza realizacja widowisk muzycznych. Reżyser przedstawienia Andrzej Jamróz, zrozumiał, że nie powinen liczyć na cud (nawet „w temacie św. Franciszka”) i że z naiwniutkiej warstewki literackiej spektaklu nie wyciśnie się żadnej głębi. Forza… powinna być zabawą, i dla aktorów, i dla publiczności. Udało się stworzyć barwne, radosne widowisko – w czym wiele zasług scenografa Macieja Jaszkowskiego, posługującego się prostymi, ale sugestywnymi środkami: barwnymi plamami świetlnymi i opuszczanymi z mostu nad sceną elementami architektury. Ten skrót i prostota sprawiły, że kilka scen zbiorowych (zwłaszcza scena bitwy z drugiej części spektaklu) wypada wręcz brawurowo i pięknie plastycznie.

Postać św. Franciszka (Rafał Dziwisz) nieco ginie na scenie, mimo że aktor dysponuje niezłymi warunkami głosowymi (we włoskiej wersji św. Franciszka odtwarzał znany piosenkarz Michele Paulicelli, obecny zresztą na premierze). Znakomicie wypadają natomiast Sławomir Sośnierz (ojciec Franciszka) i Ziuta Zającówna (Stuknięta): ich niemal kabaretowe dialogi i monologi na proscenium, kontrapunktujące zdarzenia „historii świętej” są z pewnością atutami tego przedstawienia.

Zespół Ludowego pokazał, że umie śpiewać nieźle, choć niewykluczone, że lepsze efekty można by osiągnąć, stosując stuprocentowy playback. Z drugiej jednak strony, widowisko jest po prostu autentyczne, niczego się w nim nie udaje, nie sadzi na rzeczy niemożliwe do osiągnięcia. Kilka songów Paulicellego z Forza… może być przebojami – jest w nich tyle zwyczajnej radości, że w świecie mało radosnym, coraz bardziej brutalnym i nieszczerym, brzmią naprawdę pięknie. Wierzę, że postać św. Franciszka i jego kilka prostych zasad życia wśród ludzi, zwierząt, drzew i kwiatów są ważne nawet dla tych, dla których religia nie jest szczególną wartością. Na dodatek: przypomnienie zapomnianych źródeł religijności – w czasach, gdy religia coraz częściej miesza się z polityką, gdy przestaje być rozmową człowieka z Bogiem, a staje się sposobem manifestowania postawy wobec władzy, państwa, historii i – co śmieszne! – ekonomii – potrzebne jest przede wszystkim młodym widzom.

Najważniejsze, że takie spektakle integrują zespół, dają aktorom wiarę we własne możliwości i w to, że warto tu być.

Mam nadzieję, że podobnie myśli Jerzy Fedorowicz: powinien pozostać ze „swoimi” aktorami, którzy w niego uwierzyli; jeszcze kilka sezonów, zanim zacznie spoglądać na horyzont, gdzie widać Kraków i jego dostojniejsze teatry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji