Artykuły

Jak przetrwać?

To dramatyczne pytanie zadają sobie nawet dyrektorzy teatrów, którzy mogą liczyć na dość hojne wsparcie państwowego lub samorządowego mecenatu. Zagrożenie jest jednak poważne i obejmuje coraz większe obszary polskiej kultury, uderzy również boleśnie w teatry. Czy znikną wtedy mierne, znane jedynie z przeciętności — te najgorsze?

Drażliwe pytanie. Dotykamy nim spraw przykrych, które wiążą się z ludzką egzystencją i przywiązaniem do zawodu. To prawda, że nowa sytuacja, w jakiej znalazło się kilkadziesiąt scen, zupełnie inaczej może ukształtować teatralną geografię Polski. Ale czy w tym programie zmian, z którym tak wielu łączy spore nadzieje, padnie to, co straszyło dotąd artystyczną pokracznością i dotowanym z państwowej kasy beztalenciem? Nie należę do optymistów. Kaczej przepowiadam zaskakujące niespodzianki, jeżeli rozsądnie i mądrze nie pokieruje się tym procesem, wspomagając finansowo ciekawe pomysły, ambitne i twórcze poszukiwania. Zaciskająca się pętla kryzysu wokół polskiego teatru wyzwoli sporo inicjatyw, ale równie dobrze pogrąży dużą część osamotnionych artystów w otchłań upadku, gdzie zdobywa się pieniądze w sposób niegodny, na granicy kiczu i szmiry.

Jerzy Fedorowicz, od półtora roku dyrektor nowohuckiego Teatru Ludowego, obdarzony zdolnościami menedżerskimi, dorobił do nowej rzeczywistości własną ideologię i zaprezentował ją widzom w pierwszym numerze Trzeciego dzwonka („Pismo ilustrowane — przez Kazimierza Wiśniaka! — dla wszystkich”): „Program, który staram się realizować, to poszukiwanie formuły na tzw. artystyczną komercję — stąd widowiska muzyczne jak Opera żebracza, czy wchodzący właśnie w próby Żołnierz królowej Madagaskaru, stąd małe formy w rodzaju piosenek Brela, ale także klasyka, jak Iwona, księżniczka Burgunda pokazywana w formie bardzo współczesnej. Nie ukrywam, że chciałbym w ten sposób trafić do widowni, nie obniżając poziomu, nie schlebiając gustom najgorszym. Muszę jednak także myśleć o rozwoju młodych artystów. O dostarczaniu im ról z wielkiego repertuaru dramatycznego. Dlatego w próby właśnie wszedł Cyd Comeille’a w tłumaczeniu Wyspiańskiego. Dlatego reżyserują u nas pedagogowie Szkoły Teatralnej — Marta Stebnicka, Jerzy Stuhr”.

Przypomnienie Opery żebraczej Gaya, bodajże nie wystawianej dotąd w Krakowie, to pomysł interesujący, choć jakby za ambitny na skromne siły zespołu, z którym dyr. Fedorowicz chce pokonać Rubikon kryzysu. Aby wypełnić luki obsadowe, musiał zaprosić aż siódemkę aktorów z innych teatrów (stąd dwie obsady), m. in.: Alicję Bienicewicz, Beatę Rybotycką, Krzysztofa Jędryska, Marka Litewkę i Edwarda Lubaszenkę.

Od prapremiery w 1728 roku, która była oszałamiającym sukcesem, Opera żebracza jest wciąż grana, mimo że w 1928 roku pojawiła się Brechtowska wersja utworu Gaya, czyli Opera za trzy grosze, ze wspaniałą muzyką Kurta Weilla, która wyprzedziła niemal o trzydzieści lat takie musicale, jak My Fair Lady, czy West Side Story. Gay, przyjaciel Swifta (Podróże Guliwera), któremu zawdzięczał pomysł, napisał libretto szydercze, aktualne, z kluczem. Swoją satyrę celnie wymierzył w premiera Anglii, Sir Roberta Walpone (współtworzył on szeroko rozgałęziony system korupcyjny). Bohaterami libretta są ludzie z marginesu — prostytutki, złodzieje, bandyci, przed aj ni urzędnicy, co wówczas szokowało i prowokowało publiczność. Gay kpił więc z konwencji operowej, jak też obnażał obłudę moralną wyższych sfer, nie wahając się porównać ich sposobu postępowania z prawami, jakimi rządził się świat przestępczy. Z czasem aluzje Gaya jednak zwietrzały, ostrze satyry przestało kogokolwiek dotykać i razić, nie gorszył już nikogo pozbawiony jakiejkolwiek moralności świat ludzkich mętów. Cóż więc może zafascynować współczesnego widza w tym odkryciu repertuarowym? Nowa muzyka, świetne songi, wspaniałe aktorstwo. Słowem — brawurowe wykonanie, zgrabny persyflaż lub dowcipny pastisz konwencji scenicznych…

Nowy przekład Michała Roni-kiera nie zainspirował Krzysztofa Orzechowskiego, inscenizatora, do nowego odczytania Opery żebraczej. Muzyka Jana Kantego Pawluśkiewicza, może i skądinąd ciekawa, zaczęła mnie nużyć już po 15-20 minutach, piosenki-songi Michała Zabłockiego wydały mi się dość banalne i jakby pisane obok naszej rzeczywistości. A melodie? Żeby choć jedną można było zanucić po wyjściu z teatru! Brechtowska wersja — po obejrzeniu oryginału — nabiera obecnie znów ostrości, a jej brutalne i dosadne sformułowania w songach („Erst kommt das Fressen, dann kommt die Moral” — „Wprzód żarcie, a potem moralność”) są gorzkim komentarzem do niejednej sytuacji, z jaką przychodzi się nam właśnie teraz zmierzyć.

Reżyserowi nowohuckiego spektaklu zabrakło najzwyczajniej pomysłu na całość, więc zlepił Operę żebraczą z elementów komedii muzycznej, wodewilu i musicalu. Zaledwie poprawne wykonanie i jedna naprawdę uzdolniona i świetnie przygotowana muzycznie wykonawczyni w roli Polly (Beata Rybotycka) — to trochę za mało, by tę premierę nazwać wydarzeniem. Równocześnie jednak trzeba zauważyć ogromny wysiłek i pracę całego zespołu, który przygotował widowisko. Można mieć nadzieję, że publiczność stęskniona rozrywki zapełni teatr. I to będzie sukces. A niesmaku i strachu przed komercjalizacją sztuki nie wzbudzi nawet wprowadzony na scenę przez dyr. Fedorowicza (jeden naprawdę dobry pomysł!) biznesmen-sponsor: nieudana egzekucja Macheatha w finale — to brak wysokiej jakości sznura, który jest do nabycia w jego The Konopia Ltd. Spółka z o.o.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji