Artykuły

Strategia konika polnego

Żeby uratować przedstawienie Wiśniewskiego, na scenę powinien wlecieć balon.

To dziwna, przewrotna komedia. Fredro wydaje się tu nie tyle gorzki, co mądry. O czym mogłoby być Dożywocie w teatrze? O kapitalizmie, zapachu pieniędzy, dynamice transakcji. Można je wystawiać jako traktat o prowincjonalnej nudzie, od której wrażliwy człowiek wariuje. Albo czytajmy Dożywocie jako historię miłości Łatki. Może on, stary dziad, jest w Birbanckim zakochany? Jeśli chcemy wiedzieć, o czym jest dany utwór, patrzmy na jego zakończenie. A ta sztuka nie ma happy endu — Łatka w tej komedii, wbrew pozorom, triumfuje. Hrabia Fredro swoje w życiu widział i w co jak co, ale w ustatkowanie się Birbanckiego nie wierzył.

Bardzo nieudany spektakl Grzegorza Wiśniewskiego urywa się, pozbawiony sugestywnego finału. To najlepszy dowód, że reżyser nie wiedział, co zrobić z wymykającymi mu się bohaterami. Łatka schodzi ze sceny ot tak sobie, bo skończył mu się tekst do wygłoszenia.

Jeśli nowohuckie Dożywocie powstało jako pretekst do mistrzowskiego popisu Jerzego Nowaka, to oddano mu niedźwiedzią przysługę. Starość lichwiarza, zderzona z podejrzaną ruchliwością, niczego w interpretacji Fredrowskiego bohatera nie otwiera. A nawet likwiduje efekt komiczny scen z Twardoszem, zastąpionym tu przez młodego, eleganckiego biznesmena (fatalny epizod Tadeusza Łomnickiego).

Nie wiem, kim jest Łatka Nowaka, bo Wiśniewski nie może się zdecydować, kto jest bohaterem tej realizacji: lichwiarz, Birbancki, Filipek czy może bracia Lagenowie. No i robi hop, od jednej postaci do drugiej, jak — nie przymierzając — konik polny: temu przyda farsowych gagów, tamtemu ofiaruje celebrowaną do przesady scenę. Jak już aktor dobrze i rodzajowo zaczyna (Andrzej Franczyk — Orgon), zaraz gubi go patetyczna fraza monologu o złym, sprzedajnym świecie.

W przedstawieniu wyreżyserowana bywa ledwie co druga scena. Czego reżyser w psychologii postaci nie rozumie, zostawia bez rozwiązania, na biało, markuje aktorskim ględzeniem i robi skok w bok. Już jest w następnym akcie, obrazie, sytuacji.

Bardzo źle grają Andrzej Kozłowski (Filipek) i Tomasz Schimscheiner (Birbancki), ale niestety nie chcą jakoś wzorem reżysera wyskoczyć za kulisy. Wiersz jest mówiony kulawo, nieciekawe etiudy dłużą się. Scenografia nie daje szansy na ujrzenie przez widza szaleństwa i barwy rozdokazywanego świata Fredry. Reżyser chowa go za labiryntem drzwi i okien, a tymczasem trzeba było pozwolić, żeby na scenę wleciał balon, którym pragną polecieć bohaterowie. Nic tak nie pogrąża twórcy, jak lęk przed uruchomieniem wyobraźni.

Grzegorzowi Wiśniewskiemu jestem winien na koniec parę słów prawdy: realizując utwory z wielkiego wora klasyki, wyciąga je, jak się wydaje, na oślep, bez wewnętrznej konsekwencji. Dlaczego Borkman był po Rzeźni, czemu Dożywocie idzie zaraz po Płatonowie?

Młody reżyser robi sobie po prostu hop z Czechowa na Mrożka, hop z Mrożka na Ibsena i hop z Ibsena na Fredrę. W pośpiechu strzela po trzy spektakle rocznie i zamiast mówić od siebie, zaciera charakter własnego pisma. Po jego dwóch pierwszych przedstawieniach — Gombrowiczu i Schwabie — wiedziałem o Wiśniewskim-artyście więcej, niż wiem teraz. Niech sobie więc chłopina usiądzie i pomyśli przez chwilę, z jakiego powodu chce robić teatr. Jeśli najważniejsza jest dla niego teatralna turystyka: dziś reżyseruję w Krakowie, za miesiąc w Gdańsku, za pół roku we Wrocławiu — lepiej, żeby nam głowy nie zawracał.

Takich skaczących tu i tam koników polnych jest i tak w polskim teatrze za dużo. Osobiście doradzałbym Wiśniewskiemu strategię pracowitej pszczółki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji