Artykuły

Zabawa w Nowej Hucie

Na pierwszy rzut oka odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z dość tanią przenośnię. Scena jest jeszcze pusta. Pierwsi widzowie zajmuję swoje miejsca, potem sala zapełnia się. Światła. Cykanie koników polnych. Oczywiście, przez megafony. Scena w dalszym ciągu pusta. To znaczy: bez aktorów, bo wnętrze sceniczne właściwie - poza proscenium - wypełniają same kwiaty. Coś w rodzaju bardzo pretensjonalnego ogrodu. Ostre barwy, jakby jarmarczne, festynowe. Wydaje się, że każdy kwiat, każda ścieżka, nawet na przodzie sceny materace "obrośnięte" przystrzyżoną trawę, niemal jak z obrazka tzw. naiwnego malarstwa - wszystko to wydaje się krzyczeć drwiąco do widza: że sztuczne, że udawane, że na opak.

Potem następuje kolejny chwyt sceniczny. Reżyserski. Wraz z uderzeniem gongu, opada kurtyna. Na wąski pas sceny wchodzą aktorzy. Za nimi - zakryty, czarodziejski ogród. Już nierealny. Stamtąd wytaczać się będą co pewien czas nowe postacie, niemal wypychane spod kurtyny. I tak w kółko: koniec aktu - kurtyna w górę, początek nowego - kurtyna w dół. Gierki z wypełzaniem i wpełzaniem za kurtynę są także częścią zabawy. Wszak to Księżniczka na opak wywrócona Calderona. Calderona? Gdzież tam! Rymkiewicza, który imituje hiszpańskiego dramaturga, kapitalnie uwspółcześniając i język, i filozofię komedii; Hussakowskiego, inscenizującego teatr jarmarczno-dworski ze świetnym wyczuciem dystansu do epoki, która zachowując kostium XVII-wieczny mruży do nas oko już dwudziestowieczne; Garlickiego, który przy pomocy kolorów i dowcipnych rekwizytów mydli nam oczy rzekomą hiszpańszczyzną we włoskim pejzażu. Zapowiada się zabawa w pastisze.

I jest zabawnie! Tu każdy coś i kogoś imituje. Wszystko wszystkim się miesza. Wybucha, gaśnie, odbija się w krzywych zwierciadłach, bujne i jurne, plebejskie oraz książęce, naiwne i chytre - jak... życie.

Komedia pozorów? Oczywiście. Lecz także teatr absurdu, wywracający na nice dawne konwencje myślenia. O, w tych ukostiumowanych osobach i osóbkach siedzi przekorny duch naszego stulecia, tkwią pozy oraz maski z wielkiego snu, jaki każdy człowiek lubi prześnić z myślą, że przeżywa to naprawdę! Każdy przecież gra w jakimś teatrze swych marzeń. Źle, dobrze, z wdziękiem czy bez wdzięku, po ważniacku lub tylko z pretensjonalnymi manierami. I jest to niemal teatr prawdy czystej, gdzie zwycięża czystość intencji, zaś obłuda i egoizmy zostają wyszydzone, wyśmiane bezlitośnie. Groteskowy moralitet. Groteska pochodzi od współczesności, a moralitet jest ukłonem w stronę Calderonów epok przeszłych.

Z nazwiskiem Jarosława Marka Rymkiewicza spotykamy się po raz drugi na krakowskich scenach, w stosunkowo niedługim czasie. To on imitował Calderonowskie Zycie jest snem w Teatrze Starym, tak jak imituje w Teatrze Ludowym "Księżniczkę na opak wywróconą". Trzeba przyznać, że robi to bardzo dobrze. A w Księżniczce przede wszystkim o wiele czytelniej dla odbiorcy. Bo i sztuka jest bardziej dostępna dla każdego widza. Sądzę też, że Teatr Ludowy coraz trafniej dobiera repertuar dla swojej publiczności. Niczego nie tracąc z tzw. ambicji artystycznych oraz ideowych, a polegając na nieomylnym chwycie zabawy z widownią, smaczkami tej zabawy karmi smakoszy, zaś złaknionym prostszej rozrywki nie komplikuje łykania. Przeciwnie, uczula na powaby napoju lepszego od... wody.

Naturalnie, sposób podawania scenicznego komedii nie tylko zależy od udałych imitacji Rymkiewicza. Bogdan Hussakowski, który wyrasta nam w Krakowie na specjalistę od Calderona, a także i współczesnego inscenizatora klasyki komediowej (Bliźniaki z Wenecji Goldoniego, również w Teatrze Ludowym) znalazł klucz do furtki dobrej zabawy w teatr pozorów i pomyłek, teatr filuternej zadumy nad czystością uczuć oraz nad brudnymi intencjami, które jakże często towarzyszą ludziom w chwilach wzniosłych i przyziemnych. Hussakowski wzbogaca jeszcze sztukę Calderona-Rymkiewicza w pomysły sceniczne, które sprzyjają rozwojowi zdrowej, ale nie uproszczonej zabawy. Sekunduje mu pomysłami plastycznymi Marian Garlicki oraz Lesław Lic, jako twórca oprawy muzycznej spektaklu.

Nie byłoby jednak pełnego teatru, gdyby koncepcje reżysersko-scenograficzne pozostawały czymś odrębnym, a grę wykonawców przytłaczał ciężar inscenizacji. W widowisku nowohuckim są co najmniej trzy role, które wybijają się ponad inne i decydują o tym, że komedia uzyskuje ów przekorny, ale przekonywający ton. Ton równie imitowany, jak tekst całości. Mowa tu o Irenie Jun i Janie Güntnerze, czyli o przekomicznej parze plebejskiej (Gileta i Perote), która to para prowadzi właściwie "akcję demaskującą" przewrotność ludzkiej natury, jej cnoty i wady, prostaczkowatość i cwaniactwo.

Trzecią postacią, świetnie wystylizowaną na podwójne niejako efekty teatru w teatrze, jest Księżniczka Danuty Jamrozy. Operowa i jarmarczna, bez wulgarności, bez cienia szarży.

W ogóle, mimo wielu sytuacji pikantnych, a także dość swawolnego języka, spektakl ani na moment nie traci swego kulturalnego poloru. Rubaszność i grubsze dowcipy nie wyłamują się ze scenicznego cudzysłowu. W widowisku bierze udział jeszcze sporo aktorów. Młodych i starszych (Leszek Teleszyński, Maria Andruszkiewicz, Andrzej Wiśniewski, Stanisław Michno, Barbara Stesłowicz, Barbara Zgorzelewicz, Maciej Staszewski, Zygmunt Józefczak. Wszyscy niezwykle sprawni, zachowują komediowy umiar, demonstrując wiele wrodzonego wdzięku. Reżyser poprowadził ich ku dynamicznej zabawie z publicznością, a zarazem z samymi sobą. Czegóż więcej trzeba w komedii?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji