Artykuły

Polityczna śpiewogra

Nie pomylę się chyba za bardzo, gdy powiem, że należę do tej nielicznej już grupy bywalców teatralnych Krakowa, którzy pamiętają wszystkie inscenizacje "Krakowiaków i Górali", jakie ukazały się na scenach naszego miasta w ciągu bieżącego stulecia. Wszystkie, to znaczy pięć - począwszy od r. 1928 a skończywszy na obecnej, ze stycznia 1981 r. Pięć na przestrzeni ponad 50 lat, to - gdyby ktoś się koniecznie upierał - swoisty jubileusz wytrwałego oglądania tej samej sztuki w teatrach krakowskich, co pozwolę sobie z pewną dozą melancholijno-żartobliwego naciągania dat (któż z nas jest wolny od pokus upiększeń statystycznych?!) połączyć z atmosferą jubileuszową Teatru Ludowego w Nowej Hucie. A więc z 25-leciem istnienia tej sceny, jako placówki zawodowej, na terenie dawnej wsi Mogiła, w której to imć Pan Wojciech Bogusławski umiejscowił swoich "Krakowiaków i Górali, czyli Cud mniemany". Twórcy owej "opery narodowej w 4 aktach" ani się nie śniło - gdy wędrując po łąkach i mokradłach podkrakowskiej wsi jako żak chwilowo pobierający nauki nie opodal Wawelu - ze akurat tutaj powstanie nowe miasto-dzielnica Polskich Aten, a w nim teatr aż trzykrotnie wystawiający jego śpiewogrę. Na rozpoczęcie swej działalności, oraz dla uczczenia dwóch (do tej pory) jubileuszy. Właśnie w scenerii, związanej z krajobrazem autentycznej Mogiły i - co jeszcze ciekawsze - w skupisku ludzkim, gdzie pra-prawnuki bohaterów tej komedio-opery: krakowiacy i górale (nie licząc przybyszów z innych stron) zgodnie będą łączyć się w wielką rodzinę Trzeciej już Rzeczypospolitej. Zgodną, to nie znaczy, że bez rodzinnych waśni i swarów, ani bez wiary w cuda mniemane, iż po fredrowsku "zgoda, zgoda, a Pan Bóg nam rękę poda" (pełną darów gospodarności)...

Ale wracajmy do teatru. I do rocznic. Nie od rzeczy byłoby przy okazji tak częstego nawiązywania do "Krakowiaków i Górali" od początków Teatru Ludowego aż po kolejne "lecia" uświetniane dziełem oraz nazwiskiem jego autora, przypomnieć w tak sposobnej chwili, że skoro owa placówka sceniczna tyle honorów Ojcu polskiego teatru czyni, podkreślając jego artystyczne więzi, utrwalone choćby topografią i folklorem w samej sztuce - to może jest w tym coś bardziej trwałego? Coś, co by warto zamienić w stały patronat.

Jeśli zaś o inne pomysły idzie, to ograniczę się do przypomnienia, że po raz pierwszy w XX w. zagościli "Krakowiacy i Górale" W krakowskim Teatrze im. J. Słowackiego - premierą, przygotowaną przez Zygmunta Nowakowskiego (1928). Tekst będący podstawą spektaklu łączył wtedy wersję oryginalną Bogusławskiego z przeróbką J. N. Kamińskiego "Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale".

W nowohuckiej premierze (1955) K. Skuszanka i J. Krasowski powierzyli ster pierwszej inscenizacji Wandzie Wróblewskiej, która oparła się na scenariuszu Leona Schillera - przenosząc wiernie jego unowocześnioną wersję "Krakowiaków i Górali" do Teatru Ludowego. Schiller okazał się niezrównanym odnowicielem tego gatunku starych komedio-oper i wodewilów. A ponadto - jak przy tego rodzaju literaturze scenicznej - potrafił ją wzbogacić prologami, intermediami oraz epilogami i kupletami w stylu oryginalnym, nie tracąc niczego z dawnego kolorytu obyczajowego, dopełniwszy jednak całość czymś, co można by nazwać "wymową współczesną". Wróblewska zaś owe Schillerowskie malowidło, poczęte z ducha Bogusławskiego, pięknie i z pietyzmem dla obu twórców przekazała widzom ze sceny.

Po 8 latach śpiewogra - zdawałoby się, doprowadzona do widowiskowej doskonałości przez Schillera - nadspodziewanie ujawniła nowe walory w inscenizacji Bronisława Dąbrowskiego i oprawie scenograficznej Adama Kiliana (Teatr im. J. Słowackiego). Przeszła po prostu proces stylizacyjny, a zarazem nieco przekorny wobec sporych niedostatków samej dramaturgii i wątłości intrygi fabularnej. Dąbrowski ujął swój zamysł inscenizacyjny w cepeliowsko-zabawkową klamrę: "pragnąc odświeżyć "Krakowiaków i Górali" reżyser współczesny może sobie chyba rościć prawo do czerpania z bogatej skarbnicy folkloru", zaś widowisko "ujmując i formę obrzędowo-ludowej zabawy (...) w kierunku parodystycznym, odsyłając gusta wielbicieli historycznej wierności do pamiętników i kronik, a amatorów czystego folkloru do przedstawień ludowych". Przytoczyłem, te słowa - raz już i zacytowane w mojej recenzji sprzed prawie 18 lat - po to, żeby zorientować młodszych czytelników, skąd obecnie (po odmiennej koncepcji reżyserskiej oraz innej adaptacji sztuki, Jana Skotnickiego na jubileusz 15-lecia Teatru Ludowego) spotykamy w podobnej formie spektakl, reżyserowany przez HENRYKA GIŻYCKIEGO pod artystyczną opieką (znów!) BRONISŁAWA DĄBROWSKIEGO. Oczywiście, nie jest to kopia, ale wierność samej zasadzie stylizacji - z odniesieniem, co naturalne, do aktualnej sytuacji. Nie tylko w teatrze.

Tu wypada nadmienić, że tak się już składa w historii (przynajmniej tej powojennej) spotkań z ową operą narodową, iż wypadają one przeważnie - a w przypadku premier nowohuckich z całą pewnością - w okresach szczególnie ważnych dla naszego społeczeństwa: 1955 r. (początek "odwilży"), 1970 r. (akurat w grudniu!) i podczas stycznia 1981 r. (kiedy sprawa "zgody" i jedności działania na rzecz odnowy Rzeczypospolitej nabiera dodatkowych znaczeń oraz pogłębia polityczny nurt sztuki pod jej na pozór błahą powierzchnią Intrygi. Cóż to za przedziwny utwór, który spoza naiwnej fabułki o zadzierzystości dwóch grup etnicznych i prymitywnej obudowy tego zatargu w perypetie miłosne, wznieca polityczno-burzliwe i patriotyczne nastroje w chwilach, dramatycznych przełomów dla egzystencji narodu! Od Insurekcji Kościuszkowskiej po czasy współczesne pojawia się jak sygnał buntu oraz nawoływania do ładu i zgody jednoczących ludzi w momentach zagrożenia.

Ten wyraźny rys politycznego teatru zyskał spektakl Skotnickiego przed 10 laty. Z jednej strony w pastiszu XVIII-wiecznej maniery scenicznej, z drugiej natomiast - przy zastosowaniu chwytu teatru w teatrze - na zasadzie podwójnej reakcji widzów. Tych, po aktorsku usadowionych w teatralnych lożach z 1794 r. - i tych, prawdziwych czyli współcześnie obserwujących tamte dwa teatry w poczuciu dziejącego się poza widownią, trzeciego teatru: Grudniowego. Którego przecież reżyser nie przewidział...

A teraz - o czym już napomknąłem - Dąbrowski wraz z Giżyckim ukształtowali najnowszą premierę "Krakowiaków i Górali" pod model widowiskowy sprzed 17 lat. Czemu się dziwić nie należy, uwzględniwszy rolę opiekuna artystycznego którego wpływ musiał zaważyć na konstrukcji przedstawienia jako "obrzędowo-ludowej zabawy" ze zmrużeniem oka. Ale Dąbrowski jest zbyt wytrawnym majstrem sceny i wciąż twórczym reżyserem, żeby ukontentować się wyłącznie powtórzeniem swego dawnego, choć niezwykle urodziwego teatralnie, spektaklu. Pozostał więc on w ramkach żartobliwej stylizacji folklorystycznej między Kolbergiem a schematami "Mazowsza" czy "Śląska" - zaś pod tą parodystyczną pozłotką formalną zarysowały się bardziej kontrastowo ukryte i głębsze treści, aniżeli pseudowrogość krakowiaków i górali w banalnym sporze o narzeczoną. Rzecz jasna, naiwnej opowiastki nie dało się ominąć - zresztą i po co? - Jako, że morał leży tu niby na dłoni, a sytuacja na zewnątrz opatruje wszelkie aluzje podtekstowe komentarzem społeczno-politycznym. Na wypadek, gdyby komuś zabrakło wyobraźni i pełnego rozeznania, inscenizacja włącza fragment prologu i kuplety finałowe Henryka Cyganika - poparte nawet przejrzyście stroną tytułową... "Gazety Krakowskiej". Rzeczywistość więc aż skrzeczy, żeby uniknąć roztopienia w sielance i dowcipnych akcesoriach widowiska. Bo zostało ono bardzo zręcznie udowcipnione (komiczne, przepastne w skrzynie "cudownie" chroniące przestraszonych) choćby wbrew potocznej ocenie charakteru i temperamentu obu "zwaśnionych" stron, z poszkodawaniem dziarskich a chytrych górali. No, ale to także licentia poetica Bogusławskiego, jeszcze skarykaturowana do śmiechu, w przedstawieniu.

Pewnym novum inscenizacyjnym u Dąbrowskiego (wobec własnego wzoru) było zastosowanie sceny obrotowej - jak w szopkowej karuzeli, więc zgodnie ze stylem zabawkowym przedstawienia i jego wystrojem scenograficznym (Józef Napiórkowski) - szkoda tylko, że nie wykorzystanej w charakterze zamknięcia cudzysłowu na zakończenie. Jeszcze raz natomiast zademonstrował Dąbrowski przy współudziale Giżyckiego, maestrię tworzenia scen grupowych na tle podjazdów i odjazdów przystawek dekoracyjnych, a nade wszystko umiejętność operowania pięknie zestrojonymi wokalnie oraz w ruchu (Franciszek Barfuss, Sylwester Czosnowski, Jacek Tomasik - do muzyki Jana Stefaniego i Karola Kurpińskiego) zespolikami aktorskimi. Dominuje w spektaklu urodziwość obrzędowo-obyczajowa, co ma niebłahe znaczenie dla oka i ucha przeciętnego odbiorcy. Przedstawienie osiąga przyzwoity, dość wyrównany poziom wykonawstwa, niełatwy przecież w tak licznej obsadzie i zróżnicowanych zadaniach aktorskich. Ma - z łaski autora - postacie nader wyraziste poprzez tekst i możliwości ekspresji w grze (Stach - Krzysztof Górecki, Jonek - Jerzy Szozda, Dorota - Jadwiga Lesiak, Basia - Bożena Krzyżanowska, Zosia - Dagmar Bilińska, wszyscy barwni, a skontrastowani wdziękiem lub figlarnością rodzajową) oraz nie wykorzystane lub przerysowane (student Bardos - Janusz R. Nowicki, nieco "drewniany" z winy również autora, czy Miechodmuch - Zdzisław Klucznik, zbyt ugroteskowiony, a wreszcie grupa czołowa Górali (Bryndas, Morgal, Świstos, Kwiczołap) dziwnie bezbarwna, albo usztywniona "od wnętrza". Jednakże nawet niedosyt aktorstwa nie zaważył na ogólnej wymowie widowiska, bo takie już ono w całości wymowne wzrokowo i "na słuch", że zwłaszcza, gdy w sumie dobrze zrobione zachowuje urok artystycznego prymitywu i czysty ton przesłania: szlachetność intencji patriotycznych oraz obywatelskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji