Artykuły

„Dożywocie” z życiem i bez

Bardzo ciekawe przedstawienie Dożywocia w teatrze ludowym w Nowej Hucie jest przykładem zarówno niekłamanych osiągnięć jak i nieporozumień wynikłych (o czym jestem przekonany) z nieodpowiedniego wczytania samej komedii, przy lekkim lekceważeniu tego, co redaktorzy w programie wydrukowali. Ale trzeba to szczegółowo udowodnić, przy mojej najgłębszej sympatii do sceny, która wykonuje swe zadania z podziwu godną wytrwałością.

Czym jest Dożywocie? Jest sztuką o upadku zasad moralnych zbudowanych przez odchodzącą klasę szlachecką. Akurat w tej prześwietnej komedii Aleksandra Fredry można mówić o tym głośniej. To już nie żadne tam cześniki, ani sentymentalne wspominki o dawnej świetności, to nie zemsta za mur graniczny kończąca się modlitwą o opanowanie w obliczu wroga, który „wszedł w progi moje”. Oczywiście krętactwo i w Zemście łączy się z figlami pieniężnymi. Ale w Dożywociu sprawa dotyczy pieniędzy i tylko pieniędzy. Z chciwości rodzi się więc opiekuńcza rola starego lichwiarza, który chce, aby Leon Birbancki żył najdłużej. Z chęci zażegnania tarapatów finansowych powstałe w Orgonie myśl, żeby młodą, piękną córkę oddać w ręce starca, spekulanta. I gdyby nawet Rózia wyszła za Łatkę — jakąż przyszłość zgotowałby jej skąpiec, „waluciarz”, (jak dzisiaj nazwalibyśmy takiego pana młodego)?

Kazimierz Witkiewicz miał w swej robocie reżyserskiej zadanie i ułatwione i (w pewnej mierze) utrudnione. We wspomnianym programie napisano, czym jest dożywocie w sensie finansowym. Było ono rentą lub dożywotnim prawem czerpania dochodów z czyjegoś majątku zakupionego najczęściej przez jakiegoś handlarza pieniężnego.

Nad całym przedstawieniem nowohuckim panuje niepodzielnie Henryk Giżycki w roli tytułowej. Jest to wybitny aktor, znakomicie panujący nad warsztatem i przez to doskonale prowadzący proces odsłaniania nowych i nowszych chwytów spekulanta, lichwiarza, skąpca w jednej osobie. Giżycki jest szalenie sprężysty, giętki. Niczego raz na zawsze (czyli na czas przedstawienia) nie ustala. Czyni wrażenie, że za każdym razem wymyśla jakby od nowa swego Łatkę. Robi zeń postać charakterystyczną i postać z komedii charakterów. Zza pozornie safandułowatej przesłony zgarbionego staruszka ubranego w czarny surdut, wyziera raz po raz morda pieniężnego łakomczucha, nawet kłamcy. W opozycji do tej wymuszonej przez chciwość postawy rzekomego dobrego opiekuna Birbanckiego — buduje swą rolę skąpymi raczej grodkami Krzysztof J. Wojciechowski. Jego Leon jest lekkoduchem, ale jakby nieco za lekkim. Czy ten Pijak — utracjusz potrafi stać się mężem Rózi? Przypuszczamy, że będzie raczej zabawiał się, jak jego dwaj kompani Rafał i Michał Lagenowie, żonaci i szastający pieniędzmi popij-bracia. Ułatwione więc miał zadanie reżyser przez dobre obsadzenie roli Łatki i częściowo Leona Birbanckiego. Już w scenie początkowej denerwować zaczęły mnie wyraźnie niestaranności gestykulacyjne Zbigniewa Samogranickiego i Mariana Jaskulskiego. W tym miejscu trzeba podkreślić, że Giżycki imponował znakomitą interpretacją wiersza Fredry, zaś jego kompani sceniczni „przelatywali” ów wiersz pośpiesznie. Chcę więc przypomnieć, że logika sytuacji komediowych łączy się tu istotnie, głęboko z rozwojem intryga i lekceważenie wiersza we Fredrze jest niedopuszczalne. Trzeba to po prostu poprawić. Chociażby dlatego, że Giżycki ani na chwilę nie folguje: wiersz wtapia w sytuację sceniczną. Podobnie zresztą postępuje Tadeusz Szaniecki w roli Orgona. Zamaszysta postać szlachcica, jednak i utracjusza, robi pa nas wrażenie. Artysta sceniczny urodzony, doświadczony, kreujący z zapamiętaniem swe role — tym razem wzbudził nasz… ostrożny entuzjazm. Dlaczego — ostrożny? Tu już jest sprawa poważniejsza. Orgon w interpretacji Szanieckiego to przyjemny sumiasty ojczulek.

Nawet w kwestii „Świecie, ty krętoszu stary…” jest sentymentalny. Przecież, jak wspomnieliśmy na początku, mamy do czynienia z odrażającym ojcowskim stręczycielstwem. Chciałbym, aby Szaniecki właśnie swym mistrzostwem pokazał pod pozorami owej dobroduszności — dość bezceremonialną bezczelność rodzica który niby to ze ściśnięty ja sercem, dysponuje zamąźpójście swego dziecka. Rózia zresztą w interpretacji Ewy Sąsiadek była w przedstawieniu naszym bardzo wdzięczna, ale i ona miała kłopoty z wierszem.

Kreacją spektaklu nowohuckiego można nazwać robotę Andrzeja Gazdeczki w roli Twardosza. I co ciekawe — aktor wymyślił sobie coś w rodzaju grepsu sztywnego, groźnego lichwiarza, który wszystkie podstępy Łatki dawno zmierzył, nie chce kupować dożywocia, jakie zależy od długiego życia Birbanckiego. Gazdeczka czyni to wszystko w jakby zwolnionym rytmie, wydłuża gest, zastanawia się nad każdym wyborem, Ale już nad wyborem pieniężnym — najdłużej! Doskonały kostium z epoki (scenografia jest dziełem Janusza Warpechowskiego) karczemno-hotelowe obejście, zwolniony krok Gazdeczki, to „kupuję nie kupuję”, łysa głowa pasibrzucha — stanowią o sile wyrazu scen z udziałem tego artysty. Podobnie wykonał swe zadanie Jerzy Hojda w roli doktora Hugona. Adam Sadzik, Zbigniew Gorzowski, Zbigniew Horawa, Tomasz Poźniak, Jarosław Szwec jako służący, faktorzy, muzykanci uzupełniali raz błędy, raz osiągnięcia interpretacyjne swych towarzyszy scenicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji