Artykuły

Przyjemność czytania. Rozmowa z Wacławem Holewińskim

- W moim domu zawsze mówiło się o historii dużo i bez zahamowań, na ogół wbrew propagandzie Peerelu, co sprawiło, że materiał sam pchał się w ręce. Szukałem tylko formy. Kiedy książka się ukazała, uświadomiłem sobie, że mam w życiu mało czasu i jeśli chcę coś robić porządnie, to muszę się zająć tylko tym - Wacław Holewiński opowiada Dorocie Jovance Ćirlić.

Dorota Jovanka Ćirlić: Jak do tego doszło, że prawnik zajął się pisaniem literatury?

Wacław Holewiński: To nie tak. Nim zostałem prawnikiem, zajmowałem się literaturą. Jeszcze na studiach, w roku 1978, zacząłem współpracować z wydawnictwem "Nowa", potem założyłem firmę Niezależna Spółdzielnia Wydawnicza Jedynka działającą najpierw w ramach "Nowej", a potem poza nią. Wydaliśmy ze trzydzieści książek. To, że w "Nowej" ukazało się "Pożegnanie jesieni" Witkacego, to moja zasługa. Zawsze chciałem się zajmować literaturą i pewnie dość szybko uświadomiłem sobie, że chcę pisać. Jako dwudziestopięciolatek złożyłem w "Czytelniku" tomik wierszy, który by się pewnie ukazał, bo miał dobre recenzje, ale przyszedł stan wojenny, zapuszkowali mnie i szansa uleciała. Chwała Bogu, były to popłuczyny po Nowej Fali i dobrze, że go nie ma. Internowany zostałem za działalność wydawniczą. Znali mnie jako współpracownika KORu, a w 1984 osadzili w więzieniu za "Przedświt", który założyliśmy w grudniu 1982 roku w trzy osoby - z Jarkiem Markiewiczem i z Pawłem Zapaśnikiem, który zresztą szybko od nas odszedł.

Co wydawaliście?

Głównie literaturę, i to polską. Było w tym także dużo poezji w serii będącej repliką londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. Razem ze sto trzydzieści książek, to dużo jak na tamte czasy. Co więcej, była to po prostu dobra literatura: Początek Szczypiorskiego, Oni Torańskiej. Wielu miało do nas pretensje, że narażamy się na przykład dla wierszy o dinozaurach. A mnie właśnie to ciągnęło - literatura, historia, a nie prawo, o które pani pytała. Zresztą w roku 1979 na kolejnym przesłuchaniu powiedzieli mi wprost, że nie znajdę pracy. Dopiero w wolnej Polsce zrobiłem aplikację i mógłbym dziś być prokuratorem albo sędzią. Ale to takie nudne. Wydawanie książek o ileż jest ciekawsze.

A pisanie?

Przynajmniej jeśli chodzi o "Lament nad Babilonem", od zawsze wiedziałem, że tę książkę prędzej czy później napiszę. Jej temat wiąże się ściśle z losami mojej rodziny, która przeżyła gehennę sowieckich i niemieckich obozów. W moim domu zawsze mówiło się o historii dużo i bez zahamowań, na ogół wbrew propagandzie Peerelu, co sprawiło, że materiał sam pchał się w ręce. Szukałem tylko formy. Kiedy książka się ukazała, uświadomiłem sobie, że mam w życiu mało czasu i jeśli chcę coś robić porządnie, to muszę się zająć tylko tym. Postawiłem na pisanie. Równolegle z Lamentem zacząłem pisać coś w zupełnie innym gatunku: opowieść dla mojego ośmioletniego syna. Rozrosła się ona jednak w baśń dla dorosłych, z licznymi odniesieniami literackimi. Wciąż nie mogę jej skończyć - mimo że ukazują się inne moje rzeczy. W listopadzie wyjdzie czwarta moja książka.

Także o historii?

Tak. Powinna zresztą ukazać się jako druga, ale podjęliśmy z wydawcą decyzję o zmianie kolejności, żeby nie zaszufladkowano mnie właśnie jako pisarza historycznego. Zatem dwie następne po Lamencie książki opowiadały o PRL-u i drodze do wolnej Polski, czyli bagażu moich własnych doświadczeń. Interesuje mnie historia od dziś - po głęboko wstecz. Teraz sięgam do powstania styczniowego.

Nie boi się pan, że pańscy czytelnicy nie będą wiedzieli, o czym pan pisze?

Nie trzeba mieć specjalnej wiedzy historycznej, by zrozumieć moje książki. Ważny jest nie czas akcji, ale wybory bohaterów. Wybory heroiczne, które były potrzebne wtedy i są potrzebne dziś. Dzisiaj trzeba odwagi, aby na przykład sprzeciwić się pracodawcy w imię czegoś, co uważamy za słuszne. Oto współczesny wymiar heroizmu. Jeden z wielu.

Czyżby chciał pan, pisząc, poprawiać świat?

Oj nie, w ogóle nie mam takich zapędów, nie chcę nikogo edukować. Kiedy decydowałem się na taką a nie inną formę działalności opozycyjnej, to chodziło mi tak naprawdę o to, żeby nikt mi nie narzucał, co mam czytać. Bo dla mnie czytanie to przyjemność. Pisząc, też o tym pamiętam. Lektura ma sprawiać przyjemność. Choćby poprzez dobry dialog. A ja, powiem nieskromnie, mam ucho do języka.

Może właśnie dlatego zabrał się pan do pisania sztuk?

Między innymi, choć nie mniej istotnym powodem jest fakt, że mam córkę w Akademii Teatralnej, a więc fachowca pod bokiem. Mówiąc poważnie, kiedyś Czycz napisał powieść, która składała się tylko z samych dialogów. Byłem tego bliski. Bo kiedy zaczynałem pisać Znieczulonych, nie zakładałem, że to będzie dramat. W pewnym momencie poczułem po prostu, że to można przenieść na scenę. Temat wymusił formę. Przydało się moje doświadczenie prokuratorskie - te dwa i pół roku, kiedy dane mi było obserwować marność ludzką, straszliwą głupotę, zezwierzęcenie sięgające dna, i jednocześnie strach prokuratorów, którzy mieli to zło osądzać. Próbowałem więc opisać tę wylęgarnię nie do końca uświadamianego zła, której obraz naszą inteligencką wyobraźnię najzwyczajniej przerasta. Może ktoś zobaczy Znieczulonych na scenie i otworzy mu się w głowie jakaś klapka?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji