Artykuły

Teatr spalony i żywy

W 1940 roku młody, 18-letni chłopak dla niemieckiego "Ausweissu", chroniącego przed wywózką na roboty, zaczął pracować w fabryce zbrojeniowej dawnego COPU - czyli Centralnego Okręgu Przemysłowego zbudowanego przed samą wojną w widłach Wisły i Sanu. Ale nasz bohater myślał nie tylko o tym, by mieć "Ausweiss", lecz także, by jego praca - wbrew zasadniczemu celowi - służyła miast sprawie niemieckiej - polskiej. Stojąc przy obrabiarce wpadł na pomysł małego, potem nieco szerszego sabotażu: psucia roboty, sprzętu, wypuszczania elementów nie odpowiadających założonym parametrom. Rzecz nie mogła utrzymać się długo w tajemnicy i "prywatna" walka z III Rzeszą szybko znalazła swój epilog w Gestapo. Chłopak miał jednak szczęście: w ostatniej chwili zwiał na słowacką stronę z myślą przedarcia się do Węgier, no a dalej, hajda w świat, do polskiego wojska. Jakoś udało przekraść się przez operetkową republikę księdza Tiso - małego sojusznika wielkiego Führera, a pech zaczął się dopiero po stronie węgierskiej. Straż graniczna kolejnego sprzymierzeńca Reichu - admirała Horthy'ego przytrzymała chłopca i przegnała z powrotem, do Słowaków, prosto w objęcia policji. Dalsza droga była prosta: areszt - lanie, granica Guberni Generalnej - lanie, wydanie Niemcom - lanie, Gestapo w Tarnowie - lanie, Oświęcim! Tu historia, nie tracąc wymiarów dantejskiego piekła, a nawet je przekraczając, stała się nieomal banalna: tyfus, karna kompania, próba ucieczki, kara śmierci, cudowne uniknięcie egzekucji (po trzech tygodniach w bunkrze), znowu karna kompania, wywózka do Buchenwaldu, wyzwolenie. Koniec II wojny światowej, koniec pierwszego, a bodaj czy nie najistotniejszego, etapu edukacji Józefa Szajny, jednego z największych polskich scenografów, inscenizatorów, znakomitego malarza - jeżeli słowo "malarz" w ogóle do twórczości Szajny przystaje.

Właściwie dalsze, biograficzne szczegóły takie jak: spóźniona matura, Akademia Sztuk Pięknych, wystawy, konkursy, znakomite inscenizacje i wstrząsające dekoracje, prowadzenie własnego teatru, tworzenie innej, niezwykłej sztuki można już spokojnie pominąć. Wszystko co najważniejsze w jego życiu, to co zadecydowało o dalszym ciągu, rozegrało się między drutami obozu, na glinie apelowych placów, pod pałkami SS-mannów, w cieniu dymiących ludzkim popiołem, kominów. Szajnę ukształtowała epoka pieców, lato pogardy, lecz ukształtowały nie w patetycznym kulcie martyrologii, w apoteozie ludzkiego męczeństwa, ale afirmacji życia i równoczesnego poczucia nietrwałości materii. Nic, lub prawie nic, z mistyki - o ile wiara w człowieka, po tym wszystkim co widziały tam oczy młodego chłopaka - nie musi zawierać ziarna mistycyzmu.

Józef Szajna należy do grona plastyków, którym bardzo wcześnie przestała wystarczać ograniczona przestrzeń trójwymiarowa. Wprowadził on czwarty wektor - czas, wyznaczany akcją żywego, działającego człowieka. Stąd zainteresowanie teatrem. Zainteresowanie jakże różne w swej istocie od zainteresowania większości reżyserów pracujących dla efektu końcowego - spektaklu. Szajnę bawi właściwie samo komponowanie, "Po premierze - mówił mi kiedyś - sztuka przestaje mnie interesować". Próby, formowanie w żywej materii ludzkiej czasowo-przestrzennej formy wypowiedzi artystycznej to jest "sprawa". Emocja, przygoda, owa wielka frajda twórcy. Aktorzy dowcipkują, że gdyby Szajnie pozwolić, to nigdy nie doszłoby do premiery, próbowałby bez końca. Być może? Uważam jednak to nie za powód do drwiny, lecz głębokiego szacunku. Jest w tej postawie coś z wielkich mistrzów renesansu, którzy swoje obrazy malowali latami w uporczywym dążeniu do osiągnięcia najwyższej perfekcji, najdoskonalszych środków wyrazu, koncentrując się z jednakim pietyzmem nad najdrobniejszym szczegółem, co całością. Szajna jest chyba artystą z kręgu owych niesytych poszukiwania twórców, tych, którzy drogę uważają zawsze za otwartą i ciągnącą ku nieosiągalnemu horyzontowi doskonałości.

Życie jest jednak życiem i Szajna wypuszcza swoje kolejne premiery, przedstawienia zawsze niezwykłe, zawsze szokujące, budzące równie gwałtowny entuzjazm, co sprzeciw. Szajna jest twórcą wielkim i kontrowersyjnym - czyli z tych, którzy posuwają sztukę naprzód, w przyszłość...

Teatr jaki uprawia, podobnie jak jego przestrzenne ekspozycje (będące także swego rodzaju teatrem) jest wielką, obustronną przygodą: dla widza i artysty równocześnie. Przede wszystkim nie boi się on ani ostrego szoku, ani bezceremonialności wobec autora. To ostatnie, jest zresztą nie tylko właściwością reżyserską Szajny, ale także wielu jego kolegów, tylko skutki bywają rozmaite. Wystawiając w Nowej Hucie "Rewizora" opublikował Szajna w miejscowej prasie ogłoszenie, że do inscenizacji sztuki teatr zakupi większą ilość staroświeckich sedesów. Zatrzęsło się w Krakowie, "Rewizora" zgnietli i zmiażdżyli. Na festiwalu teatrów awangardowych w Belgradzie, przed supernowoczesnym budynkiem kameralnego teatru "Atelier 212" (najmodniejsza scena prezentująca nowalijki repertuaru światowego o dość snobistycznym charakterze), przywiązał Szajna do słupa latarni krowę-rekwizyt ze szmat i tektury. Stała sobie spokojnie szajnowska krasula między Mercedesami, Pontiacami i różnymi de luxami witając przybywającą na "Łaźnię" publiczność. W Cannes - gdzie już naprawdę trudno czymkolwiek zadziwić międzynarodową zbieraninę artystyczną - wystawa scenograficzno-malarska Szajny nazwana została "Rozpakowanie". Polegała na tym, że publiczność wchodziła do pustej sali, na środku spiętrzono góry skrzyń i pakunków otulonych szarym papierem. Powitalny drink i zaproszenie do rozpakowania całej sterty, która ukrywała dzieła Szajny. A po rozpakowaniu każdy, według własnego gustu, wieszał na ścianie obrazy, ustawiał wieloprzestrzenne kompozycje i makiety dekoracji. Dobrze, można powiedzieć, to wszystko są chwyty propagandowe, tak robi się publicity, prasę i reklamę, ale chyba jest jeszcze jeden drobiazg - sztuka? Co z tym, czego chce Szajna poza zbitką szokujących efektów?

Czego chce Szajna? Nie zawsze łatwo odpowiedzieć na to pytanie śledząc twórczość artysty, u którego teatr z plastyką zazębiają się tak ściśle, przenikają tak konsekwentnie, zrastają w jeden, integralny organizm. Wydaje się, że Szajna - przynajmniej tak odbieram to osobiście - pragnie dowieść ocalenia człowieka, czy więcej nawet: człowieczeństwa, mimo dna, na które ściągnęło go okrucieństwo także ludzkie. Nie fascynacja śmiercią i zniszczeniem - jakich napatrzył się w okresie kształtowania swej osobowość nad ludzką wytrzymałość - sugerują mu owe obrazy skonstruowane z prującej się, rozłażącej tkanki-materii, rozsypujących manekinów-mumii, palonej blachy, włosów i strzępów szarzyzny jakby przysypanych niegaszonym wapnem rozgrzebanych mogił. Nie, Szajna, pokazuje świat w kontraście rozpadu, w opozycji do własnego dzieła plastycznego. Z nim to zestawia otaczającą rzeczywistość: żywą, egzystującą nie obok, ale mimo śmierci.

Lidia Zamkow opowiadała mi, że w sztuce, którą kiedyś wystawiała, dekoracje projektował Szajna. Chodziło jej, by występujące aktorki wyglądały wyjątkowo ponętnie, naznaczone stygmatem żywego, ekscytującego seksu. Zaproponowała więc zakomponowanie dla nich wspaniałych, bujnych i barwnych peruk. Długie, piękne włosy miały tu stanowić wyraźny, nieco atawistyczny, symbol kobiecości. Następnego dnia Szajna przyszedł z projektem: mam - powiedział - one będą łyse!

Człowiek nie jest w stanie uwolnić się od bagażu swojej przeszłości nawet jeśli poświęca temu całe życie. Kto jako młody chłopak widział kobiety o ogolonych głowach, oddzielone drutami więźniarki - szczyt lagrowych marzeń o dziewczynie - ten niełatwo uwolni podświadomość skojarzenia łysiny jako tragicznego symbolu płci i kobiecego piękna.

Nie można cenić artysty za obsesje, które wtłoczył w jego świadomość los. Można natomiast i trzeba cenić twórcę, który mimo balastu najokrutniejszych doświadczeń, nie utracił wiary w człowieka, a może nawet wiarę tę pogłębił, ugruntował ją na dnie piekła stworzonego przez ludzi - ludziom.

Szereg premier najlepszej ze sztuk Brylla "Rzeczy listopadowej" oglądałem z rozczarowaniem. Tak dalekimi wydawały mi się realizacje w stosunku do potencjalnego ładunku tekstu. Utwór miał swoje rozliczne wady konstrukcyjne, ale jego czystość poetycka i żarliwość ideowa, pasja zaangażowania w "sprawy Polaków", rozdrapywanie zakrzepłych ran, by oczyścić bez względu na ból, organizm z trucizn wzbierającej ropy - to była kość bryllowej sztuki o Powstaniu, stabilizacji, posadach, Zaduszkach i bananowym weselisku z widokiem na "Nike". "Rzecz listopadową" ukazywano już to w rapsodycznych panichidach, już to w zagraconym antykwariacie "pamiątek z Warszawy". Jedynie u Szajny, który dosłownie przenicował tekst koniec czyniąc początkiem i początek końcem, z kanałów warszawskich, niczym z antycznego Hadesu, wyszły mary bohaterów, by rzucić nam dosadną, gorzką, lecz jakże niezbędną dla "poprawy dróg naszych" prawdę o sobie i o nas. Szajna ukazał świat jaki stworzyliśmy my, ci którzy przeżyli tylko dzięki tamtym co pozostali w kanałach. Na zawsze. Wesele bryllowskie gościło nie chochoła, lecz chłopców, którzy szli "na śmierć po kolei, niczym kamienie przez Boga rzucane na szaniec". Szli i nie pytali, co zrobimy z darowanym nam żydem. Szajna pokazał ich i nas. Już wiemy! Szajna zawstydził nasze życie ich śmiercią opowiadając się nie po stronie śmierci, lecz życia. Tylko innego, lepszego. Życia, do którego możemy wrócić i do którego wzywają nas znikające w czeluściach włazów mary bohaterów. Wyszli z nicości i do nicości wrócili, a przecież coś się zmieniło. I to chyba stanowi sens sztuki Józefa Szajny, w tym wyraża się jego powołanie artystyczne, obywatelskie i ludzkie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji