Artykuły

Harmonogram jednego spektaklu

Nie można chyba ułożyć lepszego skrótu do przekazania treści "Wujaszka Wani" niż to zrobiono w programie do tej sztuki wydanym przez Bałtycki Teatr Dramatyczny w Koszalinie. Dwa wątki, doskonale po czechowsku splecione ze sobą: niepokoje dziewiętnastowiecznej inteligencji rosyjskiej oraz udręka zakochanych serc; dusze rozdarte szukaniem sensu życia oraz miłość wszystkich męskich postaci skierowana ku najbardziej atrakcyjnej kobiecie i uczucie wszystkich kobiet występujących w dramacie do jedynego w ich otoczeniu prawdziwego mężczyzny...

Czym jest "Wujaszek Wania", najlepszy chyba dramat Czechowa, dla Bałtyckiego Teatru? Może kolejną przymiarką do klasycznego już tekstu i kolejną próbą aktorskich sił w tradycyjnym już dziś teatrze. Tak chyba przynajmniej potraktował sprawę reżyser, Jerzy Wróblewski, postępując i tym razem zgodnie ze swoim zwyczajem zachowywania wierności tekstowi i wyłuskiwania z niego aktorskich scen.

Dramaty Czechowa mają w sobie coś dusznego, męczącego, pozostawiają u widza irytujące i dręczące uczucie niemożności, bezsensu, braku przestrzeni i życiowego rozmachu. Oczywiście po to, by rozjątrzyć, żeby zastanowić nad jałowością życia, w którym sami siebie umieściliśmy - niezależnie od epoki i społecznych przeobrażeń. Na ile koszalińskie wystawienie "Wujaszka Wani" było tym wszystkim nasycone?...

W brązach, żółciach i półcieniach naftowych lamp, w dusznym chociaż urokliwym szlacheckim dworku, toczy się życie scenicznych postaci. Uczestniczymy wraz z nimi w atmosferze narastającego konfliktu, który z góry skazany jest na niepowodzenie. Wszystko to mamy na koszalińskiej scenie dopiero w końcowym efekcie. Dlaczego tak późno? Bo oglądany I akt zupełnie nie świadczy o tym, że na scenicznych deskach zagościł Czechow. Poza jednym tylko może momentem spięcia pomiędzy Aleksandrem Błaszykiem (Wujaszek Wania) a Urszulą Jur-są (Helena, żona Profesora) zaczynamy nasze uczestnictwo w spektaklu od zastanowienia się "mimo tekstu", od zdziwienia - Czechow to, czy mero źle zrobiona Zapolska? Niepotrzebne trzepoty i gadanina, niepotrzebne gierki i uśmiechy bynajmniej nie lukrowe...

I nagle, już od pierwszych scen drugiego aktu zaczyna coś gęstnieć, narastać: skończyła się aktorska farsa, która nie powinna się w ogóle zaczynać. I nawet nie warto się zastanowić nad tym, czy "odczadzenie" pierwszego aktu miało tu coś znaczyć, w czymś pomóc. Nawet jeśli tak było, skutku żadnego nie przyniosło. Przeciwnie - zniszczyło doskonałą kompozycję dramatu.

U Czechowa pierwszoplanowa postać to Wujaszek Wania - tragiczny w swym buncie, który jest w końcu tylko fałszywie brzmiącym incydentem, tragiczny w swych spóźnionych i tym samym bezsensownych próbach uporania się z własnym losem. W BTD o takim Wujaszku Wani myślimy tylko przez jedną scenę, tę poprzedzającą strzelanie do Profesora. Ale potem już postać zaczyna być dla nas mało ważna: na scenie zaczyna dominować Sonia (Teresa Makarska). I chociaż już od drugiego aktu młoda aktorka zaczyna koncentrować na sobie uwagę widza, właśnie ostatnie sceny III aktu są prawdziwym popisem jej talentu - subtelnego i chyba samorodnego, bo opierającego się nie tylko na opanowaniu techniki aktorskiego rzemiosła, co przede wszystkim na wspaniałym wyczuciu prawdy psychologicznej kreowanej postaci. Wychodzimy ze spektaklu usatysfakcjonowani grą tej bardzo młodej aktorki, ale też lekko zdziwieni: dlaczego przy Soni tak bladły dotychczasowa podpory sceny BTD - dlaczego Urszula Jursa tak mało przydała barw doskonałej przecież do "wygrania" postaci Heleny, dlaczego nie zauważyliśmy prawie postaci Tielfgina (Mieczysław Błochowiak), czemu skądinąd świetna i rzetelna aktorka, Magdalena Radłowska, tym razem zlekceważyła postać matki traktując ją nie tyle jak sceniczny epizod, ale przede wszystkim jak epizod aktorski?

To, że oglądaliśmy w Koszalińskim "Wujaszku Wani" dramat Soni, można przypisać także Stanisławowi Frąckowiakowi, który, jak zwykle nie budzący zastrzeżeń w żadnej ze swoich scen, wyjątkowo przekonywająco i sugestywnie stawał się doktorem Astrowem właśnie wtedy, gdy dochodziło do dyskursów z Teresą Makarską. Może dlatego, że tych dwoje aktorów najbardziej wiedziało, o co im właściwie chodzi, o co chodziło Czechowowi i co zaprzepaściłby reżyser zbyt pobieżnie traktując niuansowe cienie charakterów postaci dramatu...

Obojgu pomogła w tym dobra scenografia Janusza Warpechowskiego, wyjątkowo sprzyjająca wydobyciu klimatu i nastroju, oszczędna w użyciu barwy, pełna półcieni i tych wszystkich oszczędnych, ale wymownych scenograficznych faktów, których odpowiedników zabrakło w niektórych aktorskich kreacjach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji