Artykuły

Co się dobrze kończy

Dobrze to świadczy o drugim programie, ale nie świadczy dobrze o organizacji całego programu telewizji, że w ubiegłą niedzielę znalazłem się w rozterce co oglądać: "Odyseję" czy monodram "Pałac" według Wiesława Myśliwskiego, w którym miał wystąpić Zdzisław Wardejn. Ale któż by zrezygnował z obejrzenia przygód Odysa, zwłaszcza kiedy ten się znalazł z towarzyszami w jaskini Polifema i serial nabrał napięcia i baśniowej grozy? Jak się okazuje, Gulliwer miał swojego poprzednika i nie pierwszy doznał nieprzyjemnych uczuć, wynikających z drastycznych zmian proporcji otaczającego świata.

Tak więc ujrzałem tylko koniec owego "Pałacu" i sądząc po tej końcówce zacząłem żałować, że nie obejrzałem całości (tym bardziej, że "Odyseja" jest powtarzana). Ale miejmy nadzieję, że telewizja ten fatalny błąd nałożenia na siebie w czasie interesujących audycji naprawi i monodram powtórzy. Powieść Myśliwskiego jest niebanalna w założeniu i literackiej realizacji, zaś Zdzisław Wardejn, zdaje się, zrobił z tego frapujący spektakl. Podobno wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Właśnie: innego rodzaju rozterkę przeżywałem oglądając w poniedziałek mało grywaną komedię Szekspira. Ale nie byłem przekonany, czy wszystko dobre, co dobrze się kończy. Mawia się, że Homer czasem drzemie. Otóż chyba Szekspir drzemał przerabiając na scenę tę anegdotę z Boccacia. Albo też nie przekonali mnie wykonawcy - wszystko to wydawało mi się sztuczne i nudne. Może tylko hołysz i "podlec" Parolles w wykonaniu Włodzimierza Pressa budził zainteresowanie, miał naprawdę ludzkie akcenty w przeciwieństwie do nakręcanych kukieł.

Czasem dobre bywa to, co wcale dobrze się nie kończy lub nie kończy się po myśli. Tak bowiem zakończyła się eskapada młodego człowieka w filmowej noweli telewizyjnej "Sobie król". Mechanik samochodowy "pożyczył" od klienta wóz i wybrał się na spotkanie z nowo poznaną dziewczyną, wiele sobie po spotkaniu obiecując. W telewizyjnej noweli, zrealizowanej przez Janusza Łęskiego, według scenariusza Andrzeja Mularczyka, napotykaliśmy razem z bohaterem same niespodzianki. Mówiąc inaczej, mieliśmy do czynienia z odwróceniem schematów. Wiemy coś niecoś o zdemoralizowanych młodych (i nie tylko młodych) mechanikach samochodowych, pracujących w prywatnych warsztatach i rozrywanych na prawo i na lewo. Otóż taki młodzian o bardzo modnej aparycji, po odwaleniu "fuchy", nie mając czym dojechać, a chcąc dojechać z fasonem, do dziewczyny, "pożycza" sobie od klienta wóz. Bierze jeszcze "łebka", żeby zarobić na benzynę. Czuje się za kierownicą jak król - Jerzy Braszka bardzo przekonująco to przedstawił. Już teraz wierny z kim ma do czynienia (ta dzisiejsza młodzież - trochę taka, jak z "Trzeba zabić tę miłość"). I wiemy, jak to się skończy: "sobie król" rozwali wóz razem z dziewczyną etc. Tymczasem "wręcz przeciwnie". Przygodny pasażer (Marian Opania) wzbudza nie tylko jego zainteresowanie swoimi romansowymi i życiowymi perypetiami, ale mimowolnie go prowokuje do koleżeńskiej solidarności i pomocy, do szlachetnych i niezdawkowych gestów (przez co traci nowo poznaną dziewczynę). I nie jest ważne co go skłoniło do tego: romantyzm czy zwykły przypadek, zwykle mimowolne zaplątanie się - grunt, że pokazał śię nam od ludzkiej, pięknej strony i przekonał nas do siebie do tego stopnia, że gotowiśmy mu wybaczyć nawet tę "pożyczkę".

Nowela "Sobie król" odwracała nie tylko schemat w przedstawianiu młodych, niezbyt ugładzonych ludzi, rozbijała pewien narosły na ich temat mit, ale przede wszystkim czyniła to w sposób przekonujący, życiowy, prawdziwy. Ujmowała także tym, że jej autorzy nie trzęśli się nad "dydaktycznością" swojego filmu - ich bohater bowiem specjalnie "wzorcowy" nie był. Jeśli jednak w filmie tkwił ukryty głębiej łut dydaktyzmu, to wypływał on po prostu z przekonania twórców noweli, że młodzi ludzie także normalnie "grzeszą" dobrym sercem, szlachetnymi odruchami i co ważniejsze, nie tracą przez to nic z fasonu.

To prowadzi nas w ogóle do tematu młodzieży i audycji młodzieżowych w telewizji. Słyszy się że młodzież nie ma czego oglądać. W tym wszystkim widzę dwie sprawy, które zresztą gdzieś się schodzą. Pierwsza to sztuczny podział na programy młodzieżowe i "dorosłe". Obejrzałem ostatnio dwa takie programy młodzieżowe "Spotkanie z filmem", w którym wystąpił Stanisław Różewicz, indagowany przez licealistów i program z cyklu Klubu TV Młodych "Egzamin". Obydwa z powodzeniem i pożytkiem mogli i powinni obejrzeć "dorośli". Zwłaszcza "Egzamin", w którym chodziło o różne formy i eksperymenty związane z egzaminami tak uniwersyteckimi jak i "życiowymi". Temat pasjonujący nie tylko maturzystów, studentów, ale i dorosłych, którzy nie tylko bywają w sytuacji egzaminujących, ale jakże często egzaminowanych formalnie i nie. Druga sprawa to, atrakcyjność programu telewizyjnego w ogóle dla młodzieży. Myślę, że dobry program powinien być interesujący zarówno dla młodzieży (od lat, powiedzmy, siedemnastu, ale i niżej), jak i dla dorosłych. Obie bowiem strony tkwią w tym samym życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji