Artykuły

Dramat z fotografii

"Noc śpiewa piosenki" w reż. Andrzeja Dopierały w Teatrze bez Sceny w Katowicach. Pisze Henryka Wach Malicka w Dzieniku Zachodnim.

Jon Fosse każdej postaci swojej sztuki pt. "Noc śpiewa piosenki" - której polska premiera odbyła się w katowickim Teatrze bez Sceny - podarował najwyżej kilkadziesiąt zdań tekstu. Powtarzane w różnych konfiguracjach, często przedzielane ciszą, celnie charakteryzują stan emocjonalny bohaterów - zniechęcenie, brak nadziei, próbę zagłuszenia rodzących się konfliktów. W konstrukcji dramatu kryje się prawda psychologiczna - takie zachowanie nazywane jest przez specjalistów "syndromem wycofania". Gdy umiera wiara w dialog o ważnych sprawach, rozmawia się o drobiazgach, zbywając partnera schematycznym "oczywiście", "skądże znowu". Można się tak męczyć latami albo kilka dni, ale w końcu zawsze dochodzi do wybuchu, którego ofiarą zostaje słabsza ze stron konfliktu.

Bohaterowie sztuki Fossego też zaklinają prawdę o swoim związku uwagami bez znaczenia i prostą wymianą informacji. Ta młoda para jest ze sobą na tyle długo, by wypaliła się namiętność, ale za krótko, by rozumieć rozpaczliwe milczenie partnera. Dziecko, które miało być lekiem na degradację uczucia, tylko zacisnęło pętlę pretensji. On, bezrobotny pisarz bez powodzenia u wydawców, wpada coraz głębiej w apatię. Ona, gospodyni domowa nie z własnego wyboru, w odruchu buntu nawiązuje romans i wpada w gorączkową nadpobudliwość.

Treść sztuki praktycznie sprowadza się do tych kilku faktów. Tkanka prawdziwego dramatu ukryta jest szczelnie poza tekstem i poza sytuacjami, bo choć postacie rozmawiają, to siebie nie słuchają, tkwiąc w kokonach pozorów. I to jest szalenie niebezpieczna pułapka, zastawiona przez pisarza na aktorów i reżysera, z którą twórcy katowickiego spektaklu nie do końca sobie poradzili.

W Teatrze bez Sceny szamotanina emocjonalna młodych bohaterów pozostaje na poziomie fotografii - ostrej i wyrazistej, ale dwuwymiarowej, a więc jednak martwej. Widz domyśla się oczywiście ich dramatu, ale jakoś nie może w niego uwierzyć. Nie do końca jest to winą młodych aktorów - na poziomie warsztatu Olga Bołądź, Kuba Kotyński i Hubert Bronicki radzą sobie dobrze; precyzyjnie modulują głos, mądrze operują pauzą. Gdzieś jednak w tych pięknie wyuczonych zachowaniach scenicznych zgubiła się prawda. Aktor nie może, to jasne, cierpieć naprawdę, musi jednak znaleźć w sobie pamięć bólu, jakiego doświadczył w rzeczywistości i umieć go przenieść na graną postać. Albo zatem Andrzejowi Dopierale - reżyserowi przedstawienia - zabrakło metody, którą mógłby tę psychodramę od aktorów wyegzekwować, albo oni sami nie odnaleźli się w granych postaciach. W każdym razie publiczność wstrząsu nie przeżyła. Jest w tej inscenizacji jednak element godny wielkiej pochwały - krótka scena odwiedzin rodziców chłopaka. Bogusława Kurosad i Ryszard Zaorski nie wyłamują się z konwencji, ba - powielają gesty i słowa swoich scenicznych dzieci. A przecież z ich powolnych, mechanicznych ruchów i bezbrzeżnie smutnych oczu wyziera tyle tęsknoty za rodzinnym ciepłem, że trudno nie ulec wzruszeniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji