Artykuły

Komedia? Tragedia?

Powrót Lupy do sprawdzonego autora mógł się wydawać rozwiązaniem bezpiecznym. Tymczasem jest przeciwnie. Reżyser w "Na szczytach panuje cisza" przeprowadza rozmowę ze swoimi poprzednimi spektaklami. Weryfikuje, pogłębia i doprowadza dialog z Bernhardem do ostatniego słowa.

"Czy to komedia? Czy to tragedia?" - pyta w jednym z opowiadań Thomas Bernhard. Odpowiedź znajduje u Schopenhauera, dla którego życie ludzkie jest komiczne, gdy spojrzeć na nie w wymiarze codziennym, tragiczne zaś - ujrzane z szerszej perspektywy. Twórczość Bernharda zawiera się w tym stwierdzeniu. Bernhard-kabotyn, prześmiewca, błazen, egocentryk, uzurpator z jednej strony i Bernhard bezradny wobec pytania o śmierć - z drugiej. Te dwa bieguny są nierozłączne: człowiek Bernharda to komediant obsadzony w tragedii.

Lupa czytając Bernharda, uruchamia obydwa bieguny, jednak zawsze ciąży w kierunku ostatniego. W tym kontekście pierwsza połowa "Na szczytach..." jest niespodzianką. Reżyser rytmizuje pozbawione przecinków i kropek monologi Bernharda, nadając im zwartość potocznej rozmowy, która zaskakuje niemal rodzajową lekkością.

Anna Meister rozmawia z doktorantką piszącą pracę o jej mężu, sławnym pisarzu. Opowiada o wspólnej wyprawie na Kretę; jednocześnie z wariacką pedanterią ustawia na stole porcelanę. Zjawia się Moritz Meister, prosto z pasieki, i ze zgrozą oznajmia, że Goethe nic nie wiedział o pszczołach, choć przecież był człowiekiem uniwersalnym. Doktorantka asystuje wywodom dwóch dziwaków, którzy manifestują kulturalne pretensje. W końcu pozycja - geniusz i jego żona - zobowiązuje.

Pierwsze sceny inicjują temat artysty i sztuki. Anna cytuje wiersz męża o czubatce. Grafomański. Moritz przypomina swoje młodzieńcze wiersze, których same tytuły brzmią podejrzanie. Jaka więc będzie tetralogia, owo opus magnum, które Moritz ukończył i zaprezentuje wieczorem? Doktorantka, a potem młody dziennikarz wysłuchują wszystkiego z milczącą aprobatą, wyrażając bezkrytyczny zachwyt...

Lupa wykorzystuje prosty zabieg komiczny, oparty na dysproporcji pomiędzy tym, co bohaterowie myślą o sobie i co sądzą o nich inni, a tym, co reprezentują w rzeczywistości. Artysta-szarlatan, wykreowany przez wydawcę. Czytelnicy, którzy uwierzyli w jego geniusz, bo usankcjonowany został nagrodami i fenomenalną sprzedażą. Satyra społeczna. Komedia.

***

Druga połowa spektaklu pogłębia i problematyzuje temat artysty i sztuki. Moritz prezentuje swoje zdobycze archeologiczne. Najpierw wazę - piękną, prastarą, niestety - tylko kopię. Potem oryginalną, unikatową, niestety - tylko skorupę... Fundamenty naszej kultury są fałszywe lub ułomne. Kalectwo twórcze Moritza staje się refleksem większej, fundamentalnej i niezbywalnej ułomności. Kultury i świata.

Dzieło sztuki jako narzędzie poznania jest projektem niemożliwym, z góry skazanym na porażkę - to temat, który Lupa podejmuje zawsze, ilekroć sięga po Bernharda. W "Na szczytach..." otrzymujemy jego wersję a rebours. Podczas gdy Konrad w "Kalkwerku" nie mógł przelać swojego dzieła z głowy na papier, Meister tetralogię ukończył. Jednak od początku podejrzewamy, że z dziełem musi być coś nie tak.

I rzeczywiście, gdy pod koniec spektaklu Moritz czyta rozdział, otrzymujemy bełkot: niespójny, nielogiczny, rwany potok fragmentów z jakby rozsypanej i złożonej na chybił trafił całości. Jakże to inny jednak bełkot od tego, który wydawał z siebie Konrad! Tam niemożliwe dzieło wypływało z bohatera potokiem nieartykułowanych jęków, w szale, "szamańskim" półśnie. Bełkot Moritza jest żenująco trzeźwy.

Podejdźmy z innej strony. Stałym elementem przedstawień Lupy jest okno. Umieszczone z boku funkcjonuje jako medium łączące bohatera ze światem, znak przejścia, wyzwolenia. Upraszczając, należy do "metafizycznej" strony przedstawień. W nowym spektaklu okna nie ma. Pojawia się tylko jego projekcja, wyświetlana ponad głowami bohaterów. Okno nie stanowi elementu scenograficznego, w ten sposób nie należy do architektury życia bohaterów. Dotychczas było znakiem utopijnego dążenia, jednak nadawało życiu bohaterów kierunek. Teraz zostało z niego usunięte.

Ten gest wydaje się dla spektaklu kluczowy. Konrad z "Kalkwerku" był w stanie łaski; co prawda nie miał dostępu do tajemnicy, ale mógł się do niej zbliżyć, przeczuwał ją. Moritz jest impotentem. Tajemnica została mu na dobre odebrana. Jego nieszczęście nie polega na niemożności, ale na konieczności: konieczności uporczywego trwania w tytułowej ciszy, którą w tym kontekście można nazwać milczeniem Boga.

Co istotne, bohaterowie są świadomi swojego losu. Masochistyczna satysfakcja, z jaką Moritz pokazuje archeologiczne "skarby", jest także gestem ponurej dezaprobaty wobec własnego, poronionego dzieła. Bohaterowie są pozbawieni złudzeń, świadomi klęski, o której jednak nie trzeba przypominać, ale z którą wspólnymi siłami należy żyć. Komedia spotyka się z tragedią.

***

W opisie wszystko to brzmi zbyt racjonalnie, podczas gdy spektaklu Lupy nie odbiera się tylko w logiczny sposób. Druga połowa spektaklu to absolutna tajemnica teatralna, w której przestrzeń, starannie wymierzony czas, sposób, w jaki aktorzy poruszają się, mówią - wszystko buduje wielowymiarowy sens, któremu opis nie może sprostać. Lupa posługuje się najwyższej próby językiem teatralnym nieprzekładalnym na słowa.

Scena obraca się, ukazując na przemian: to wnętrze mieszkania, to ogród przed domem, ale wymiar funkcjonalny użycia obrotówki jest najmniej istotny. Ruch sceny nadaje spektaklowi rytm; zarazem buduje dramaturgię, przebiegającą wzdłuż linii wnętrze-zewnętrze, zapadanie-wynurzanie. Scena pozbawiona zewnętrznych ścian, którą można obejrzeć z każdej strony i z której można spojrzeć w każdą stronę - to tytułowy szczyt, przestrzeń pozbawiona kierunku, punktu odniesienia. To zarazem wizerunek życia zamkniętego w uporczywym trwaniu, bez początku i końca. Czas się zatrzymuje, scena obraca się, a my przyglądamy się temu trwaniu z różnych stron. Geometria chwili.

Rozmowy więdną, rozprzęgają się, tracą impet. Słowa wypowiadane są bez emocji, jedynie z lekkim zdziwieniem. To ta część Bernharda, która zbliża go do późnych utworów Becketta. Spektakl Lupy w szczytowym momencie to rozpisana na głosy, bezosobowa jaźń. Nie tracimy z oczu bohaterów z ich ułomnościami, przywarami, jednak cechy te, wynikające z nich spięcia i konflikty, zepchnięte zostają na drugi plan. Na górze pojawia się rozświetlone słońcem okno, niczym wspomnienie czegoś dawno utraconego - na dole panuje martwa cisza. W tej dziwnej pułapce, w jaką bohaterowie nagle zostają schwytani, jedynym dostępnym im doświadczeniem jest doświadczenie beznamiętnego trwania. Przez moment obcujemy z czymś, co w teatrze zdarza się niezwykle rzadko: z tragedią, która spełnia się poprzez nieuchronność.

W spektaklu Lupy bardzo ściśle splatają się dwa wymiary: osobisty i społeczny. W czytanym na koniec dziele Moritza odnajdujemy przejawy choroby współczesnej kultury. Świata nie da się ogarnąć - za dużo informacji, impulsów, wrażeń. Moritz w swoim dziele próbuje zawrzeć cały kosmos, w efekcie jedynie prześlizguje się po powierzchni. W spektaklu padają nazwiska Kierkegaarda, Nietzschego, Goethego; cały ten balast kultury jednym ruchem zostaje skompromitowany. Bernhard w jednym z ostatnich utworów prozatorskich ustami bohatera wyznał zawód, jakiego doznał ze strony "wielkich mistrzów", przy których trwał całe życie, a którzy okazali się bezużyteczni w decydującej chwili zmagania się z problemem śmierci. Przebłysk podobnej refleksji możemy odnaleźć w relacji łączącej bohaterów. Nie bez znaczenia jest też, że Kierkegaard i Nietzsche są patronami twórczości samego Lupy...

Klęska Meisterów, ukazanych w konfrontacji z parą doktorantka-dziennikarz, to także klęska starości w obliczu nieświadomej, mającej przed sobą (co prawda pozorną) przyszłość młodości. "Na szczytach..." to koncert aktorski w wykonaniu pary protagonistów. Maja Komorowska i Władysław Kowalski grają bohaterów, którzy szczerze nienawidzą się nawzajem - ona, bo poświęciła dla męża swoje artystyczne aspiracje, on, bo Anna jest świadkiem jego artystycznej i życiowej klęski. Jednocześnie kurczowo się siebie trzymają i w tym uścisku jest tyleż strachu, co prawdziwej, współczującej miłości. Lupa nie drwi z nich, ale również nie lituje się. Portretuje z całą bezwzględnością - jakkolwiek pozbawioną satysfakcji.

Powrót po kilku latach do sprawdzonego autora mógł się wydawać rozwiązaniem bezpiecznym. Jest przeciwnie. Reżyser w "Na szczytach..." przeprowadza rozmowę ze swoimi poprzednimi spektaklami. Weryfikuje, pogłębia i doprowadza "dialog z Bernhardem" do ostatniego słowa. Robi to w formie spektaklu zwartego, kameralnego. "Zaratustra" przypominał poemat. "Na szczytach..." można nazwać sonetem.

***

Po skończonym odczycie Moritza padają słowa Wydawcy: "No to mamy arcydzieło". Ironiczny komentarz odnosi się do tetralogii bohatera, ale także do samego spektaklu. I do nas. Aktorzy siedzą przodem do widowni, patrzą na nas, w milczeniu. Dopiero po długiej chwili staje się jasne, że to koniec; pierwsze, nieśmiałe oklaski szybko przeradzają się w aplauz.

Wspaniały spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji