Artykuły

Cień Jarzyny pod lupą mistrza

"Giovanni" w reż. Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa i "Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Iza Natasza Czapska w Życiu Warszawy.

Lupa i Jarzyna. Mistrz i jego uczeń. Uczeń tkwi po szyję w odmętach pychy i cynizmu, mistrz właśnie wypływa na powierzchnię, wracając do znakomitej formy.

Teatr Rozmaitości jest w momencie ciężkiej próby. W tym sezonie nie są już na etacie, a jedynie współpracują z TR znaczący aktorzy: Jacek Poniedziałek, Redbad Klynstra i Stanisława Celińska. Według nich, miejsce to straciło dobrą energię i zatrzymało się w rozwoju. Nie ma już także w zespole Aleksandry Koniecznej, która odeszła po premierze spektaklu "2007: Macbeth" Jarzyny. Dawno pożegnał się z Rozmaitościami Mariusz Benoit. Następni pójdą za Krzysztofem Warlikowskim, gdy obejmie on podupadający teatr Studio.

Dziś TR to bowiem scena bez właściwości, miejsce eksperymentów młodych pokurczy dramaturgii, teatr, którego dyrektor daje najnowszym spektaklem świadectwo głębokiej mentalnej korozji.

Własne cienie

"Giovanni" Grzegorza Jarzyny to przedsięwzięcie, którym reżyser próbuje dowieść, że teatr się skończył. Nie ma w nim znaczenia tekst, na dowód czego podaje się w programie, że jest to adaptacja "Don Juana" Moliera, a w rzeczywistości pisze się coś na kształt współczesnego, kołkowatego dialogu, z dowcipami typu " - Wezmę prysznic. - Tylko nie do domu!". Nie liczy się muzyka, bo niby to "Don Giovanni" Mozarta, ale z zimną krwią wypatroszony. Nie znaczą też wiele aktorzy: Maja Ostaszewska, Danuta Stenka, Andrzej Chyra, którzy przypominają własne cienie. Najmniejsze znaczenie ma zaś widz. Spora część spektaklu obmyślona jest w ten sposób, by publiczność nie widziała akcji albo nie słyszała, o czym mowa. Tak wyreżyserowane są choćby sceny z wesela Zerliny (Roma Gąsiorowska) i Mazetto (Eryk Lubos).

Ten spektakl to wyraźny sygnał, że Grzegorz Jarzyna, bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych reżyserów średniego pokolenia, traci dystans wobec siebie i poczucie rzeczywistości. A od tego tylko krok do obłędu. Dopóki jednak przy porannej kawie czytać będzie o sobie, że to o nim myślał Tomasz Mann, opisując w "Doktorze Faustusie" człowieka z latarnią na plecach, który idąc w ciemności oświetlał drogę tym, co szli za nim ("Przekrój" nr 38/2006) - dopóty nie będzie łatwo przywrócić go społeczeństwu.

Maszyneria sukcesu

Uratować Jarzynę może wizyta u Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym. Jego spektakl "Na szczytach panuje cisza" to trudny do nakreślenia autoportret. Wyjdzie on tylko artyście, który w lustrze zobaczył geniusza i żyje w lęku przed ślepotą, jaka go przez ten porażający obraz czeka. Zakładnikowi własnego talentu, kabotynowi zaśmiewającemu się z balkonu na swoim spektaklu, twórcy obwiniającemu o porażki maluczkich.

Krystian Lupa, po serii chybionych inscenizacji, mocno jako wielki artysta klęską doświadczony, autoportret ów odmalował bez cienia fałszu. Stworzył spektakl mądrze pomyślany, a przy tym dowcipny, ironiczny, celny w wymowie. Niejednoznaczny. Taki, o jakim chce się po wyjściu z teatru rozmawiać, a dziś to ochota coraz rzadsza.

"Na szczytach panuje cisza" to traktat o artyście i cięta satyra na żerującą na ludziach sztuki, a przy tym niezbędną im maszynerię sukcesu, w której trybikami są dziennikarze, wydawcy, młodzi naukowcy.

Młodzi górą

Władysław Kowalski grający pisarza, którego geniusz potwierdzić ma kończona właśnie, a już osławiona, tetralogia, nadmiernie szydzi ze swego bohatera, co powoduje u części widowni gruby rechot. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej subtelnej roli lepiej poczułby się któryś z aktorów całe życie niebezpiecznie balansujących między artyzmem a kabotyństwem.

Ważne, że obok niezawodnych aktorów Lupy, Mai Komorowskiej (w roli żony pisarza) i Piotra Skiby (jego wydawcy) zaistnieli także młodzi - świetna w roli doktorantki Agnieszka Śnieżyńska i Marcin Tyrol w malutkim epizodzie miejscowego listonosza.

Ze sceny na scenę spektakl nabiera smaku i sensu. Rechot na widowni ustaje, rodzi się myśl. Nawet przejścia między scenami są tak skonstruowane, by myśli tej nie mącić, a całą historię prowadzić do znakomicie skomponowanego finału. Taki teatr się pamięta. I niech będzie on lekcją dla Grzegorza Jarzyny. Jeszcze nie jest za późno.

Na zdjęciu: scena z "Giovanniego" TR Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji