Artykuły

Perypetie z Fideliem

W pierwszych dniach października pojechałem do Sopotu, aby uczestniczyć w premierze "Fidelia" Ludwika van Beethovena w Operze Bałtyckiej. Niestety, spektakl odwołano z przyczyn epidemicznych, a mnie pozostały życiodajne spacery po sopockim molo, o czym nieraz już pisałem, uważając, że jest to miejsce magiczne, gdzie nachodzą człowieka najlepsze pomysły i najcenniejsze wspomnienia - pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.


Po wojnie do polskiego repertuaru wprowadził Fidelia Robert Satanowski. W latach 60. dyrygował serią jego wykonań koncertowych w Operze Poznańskiej z Alicją Dankowską (Leonora), Romanem Węgrzynem (Florestan), Albinem Fechnerem (Pizarro), Henrykiem Łukaszkiem (Rocco) i Bożeną Karłowską (Marcelina).

W końcu lat 70. to jedyne dzieło operowe Beethovena w reżyserii Macieja Prusa zobaczył Wrocław, w równie świetnej obsadzie (Jadwiga Gadulanka, Janusz Zipser, Stanisław Stojek, Mieczysław Milun, Danuta Paziukówna). Nie obyło się wtedy bez konfliktów dyrygenta z reżyserem, który w końcówce prób opuścił teatr i prace jego dokończył osobiście Robert Satanowski, mając już uprzednio wyreżyserowane przez siebie w Poznaniu inscenizacje Tannhausera i Tristana. Zrobił to więc profesjonalnie. Dyrygował przy tym natchniony, jako że Wagner i Beethoven należeli do najtrafniej interpretowanych kompozytorów w jego bogatym dyrygenckim repertuarze.


Te muzyczne preferencje Mistrza nasunęły mi pomysł rozpoczęcia swej pierwszej samodzielnej dyrekcji właśnie Fideliem, kiedy tuż po stanie wojennym powierzono mi Teatr Wielki w Łodzi.
Miałem taki obyczaj, że w każdym mieście, w którym podejmowałem kierownictwo opery, składałem kurtuazyjne wizyty u szefów bratnich instytucji. Wszędzie, gdzie gościłem, pytano o najbliższe zamiary, a zwłaszcza koncepcje repertuarowe. Ówczesny rektor łódzkiej Akademii Muzycznej, dowiedziawszy się, że pragnę rozpocząć od Fidelia, załamał ręce: - Toż to spektakl zupełnie nie na Łódź. Załamie się panu frekwencja, a melomanów nie będą interesować problemy małżeńskie w XVIII-wiecznej Hiszpanii.


Jakże się mylił. Mało kto zwrócił wtedy uwagę, że w Fideliu pod pretekstem wierności małżeńskiej zawarte zostały cenne ideały poświęcenia, prawości, walki dobra ze złem, a przede wszystkim wielkie pragnienie wolności, której u nas wtedy tak brakowało.


Aby odwrócić uwagę cenzury, zaprosiłem do reżyserii Wolfganga Weita, wychowanka Waltera Felsensteina z berlińskiej Komische Oper, a więc z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, którą stawiano nam wtedy za wzór partnerstwa w ramach Układu Warszawskiego. Kierownictwo muzyczne objął Tadeusz Kozłowski, a scenografię zaprojektowała Jadwiga Jarosiewicz.


Mimo że dysponowaliśmy wspaniałym głosem i szczytową formą Teresy May-Czyżowskiej (Leonora), niezrównanym Władysławem Malczewskim (Pizarro) i bardzo dobrym Zdzisławem Krzywickim (Rocco), niespodziewanie powstał vacat na roli Florestana i Marceliny. Tenorzy nie chcieli tego śpiewać, a Delfina Ambroziak (jedyna świetnie usposobiona przyszła Marcelina) odmówiła, nieustannie rywalizując z May-Czyżowską.


- Już Wodiczko zmusił mnie, abym była jej służącą w Wolnym strzelcu, a teraz miałabym podkochiwać się w niej przebranej za mężczyznę? (Leonora bowiem zakrada się do więzienia w męskim przebraniu, aby ratować uwięzionego Florestana).
Po pomoc w uzupełnieniu obsady zwróciłem się do Wrocławia, skąd natychmiast przyjechał znakomity Florestan - Janusz Zipser - i równie wspaniała Marcelina - Danuta Paziukówna. Oboje nie tylko uratowali premierę, ale odnieśli nadzwyczajny sukces, zaskarbiając sobie także moją dozgonną wdzięczność.


Obecny na próbie generalnej cenzor, niczego nie podejrzewając i nudząc się jej przebiegiem, po kilku pierwszych scenach poszedł do domu, nie dostrzegając niczego, co mogłoby zaszkodzić Polsce Ludowej. Natomiast zawarte w Fideliu przesłanie, uwypuklone przez symboliczną i uniwersalną reżyserię Weita, jednoznacznie nazajutrz podczas premiery odebrała łódzka publiczność, manifestacyjnie oklaskując spektakl i tłumnie uczestnicząc w jego dalszych wykonaniach.


O kłopotach i niebezpiecznych sytuacjach, z którymi musiałem się wówczas zmierzyć, nie będę się rozpisywał, aby ktoś nie pomyślał, że oczekuję kombatanckich orderów. Powiem tylko, że szczególnym udręczeniem były wielodniowe, wielogodzinne telefony od „oburzonych melomanów", w różnych porach, zwłaszcza w nocy, z wyzwiskami, pogróżkami, żądaniami zdjęcia Fidelia z afisza i niekompromitowania takimi prowokacjami klasy robotniczej Łodzi. Do dziś nie jestem pewien, czy była to akcja bezpieki, czy zemsta wyprowadzonej w pole cenzury. Z jednej strony spektakl ten stanowił brawurowe rozpoczęcie mojego dziesięciolecia w Łodzi, z drugiej - niebezpiecznie naraził mnie na defenestrację, której uniknąłem dzięki ówczesnej postawie zespołu i pewnej liczbie życzliwych mi osób.


Teraz, idąc po sopockim molo, zawiedziony odwołaną premierą w Operze Bałtyckiej, myślę o tych perypetiach z Fideliem według optymistycznego porzekadła: - Jak miło wspominać minione zło! Ale o czym będą felietony po kolejnych odwołanych spektaklach, na co się przecież zanosi...


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji