Artykuły

Łże-elita w teatrze Lupy

Próby do sztuki Thomasa Bernharda "Na szczytach panuje cisza" w warszawskim Teatrze Dramatycznym rozpoczęły się długo przed awanturą o Güntera Grassa i jego przeszłość w SS. I przed atakami przywódców polskiej prawicy na intelektualistów, nazywanych przez nich pogardliwie łże-elitą.

Nie ma powodu przypuszczać, że Krystian Lupa inspirował się wydarzeniami ostatnich miesięcy. Ale to właśnie dzisiejsza dyskusja o kryzysie autorytetów w Polsce i w Niemczech wpływa na odbiór najnowszego przedstawienia reżysera, jego tematem jest bowiem fałszywa sława. Bohaterem sztuki z 1981 r. jest niemiecki pisarz Moritz Meister (czyli Maurycy Mistrz), który mieszka z żoną u podnóża Alp. Jego kariera osiągnęła szczyt - cały kraj czeka na tetralogię, którą właśnie ukończył. Torba listonosza, który codziennie dociera do położonego na szczycie domu pisarza, wypchana jest listami od czytelników, zaproszeniami na wykłady i egzemplarzami do podpisu.

W miarę upływu czasu okazuje się jednak, że wielkość Mistrza jest dyskusyjna. Lupa pokazywał już wielkie umysły pogrążone w kryzysie, takim bohaterem był ślepnący Kant z "Immanuela Kanta" Bernharda i obłąkany Nietzsche z "Zaratustry". Tu mamy parodię wielkiego umysłu - Meister to megaloman i kabotyn łasy na pochwały i zaszczyty, cytujący nieustannie sam siebie. Jego autobiograficzna tetralogia na kilometr pachnie grafomanią, monologi pisarza są stekiem banałów, które podaje z miną odkrywcy Ameryki. Głęboki humanizm i odwołania do kultury śródziemnomorskiej łączą się u niego z zajadłym antysemityzmem - bez wstydu powtarza starą nazistowską śpiewkę o Żydach, którzy rządzą światem i sami ściągnęli na siebie zagładę.

Jak to się stało, że ktoś o takich poglądach zdobył sławę i wstąpił na parnas? W jakim stanie jest społeczeństwo, które popiera takie autorytety? To pytania, które wywołuje inscenizacja Lupy. To, co u Bernharda było zjadliwym atakiem na austriackie i niemieckie elity zarażone nazizmem, u polskiego reżysera staje się krytyką fałszywych autorytetów. Ale nie w tym wąskim ideologicznym ujęciu, w jakim czyni to dzisiejsza prawica, dzieląc autorytety na słuszne i niesłuszne. Lupa krytykuje każdą intelektualną uzurpację, bez względu na jej ideowe pochodzenie.

Na przykładzie Bernhardowskiego bohatera reżyser pokazuje mechanizm powstawania fałszywego autorytetu. Meister zapewne pozostałby drugorzędnym autorem przyczynkarskich prac z archeologii i pszczelarstwa, gdyby nie został wykreowany na czołowego pisarza przez swego wydawcę i media. "Bez działów kultury w gazetach nie byłoby pisarzy" - mówi Meister, a widownia odpowiada śmiechem.

Drugim elementem tego mechanizmu jest konformizm odbiorców. Młodzi goście pisarza - doktorantka z Heidelbergu (Agnieszka Śnieżyńska) i dziennikarz z "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (Andrzej Szeremeta) - przyjmują za dobrą monetę każdą wypowiedzianą przez niego bzdurę, jeśli tylko ubrana jest w szaty naukowego stwierdzenia. W jednej ze scen pisarz skutecznie wmawia im, że skrytka na czekoladki w formie książki to niezwykle ważne dzieło. Nie protestują.

Jednak spektakl Lupy nie sprowadza się jedynie do krytyki autorytetów. To również opowieść o rozpaczy twórcy, który w dążeniu do doskonałości sam się unicestwił. Władysław Kowalski w roli Meistera gra człowieka, który zdaje sobie sprawę, że jego twórcze możliwości się wyczerpały. Przed gośćmi odgrywa wielkiego pisarza, kiedy jednak zostaje sam na sam z żoną, przeżywa psychiczną zapaść. Niecierpliwie patrzy na zegarek, nie mogąc doczekać się wizyty wydawcy (Piotr Skiba), a kiedy ten wreszcie nadchodzi - błagalnym głosem prosi, aby pozwolił mu dalej mieszkać na szczytach. Wzbudza na przemian litość i pogardę.

Maja Komorowska jako Pani Meister jest na przemian czułą opiekunką i wyrachowaną menedżerką, która zarządza karierą swego męża. Pod nienagannymi manierami i wyniosłą postawą ukrywa jednak głęboką bezradność. Cały spektakl jest przepełniony ironicznym humorem, bohaterowie raz po raz kompromitują się, udając mądrzejszych, niż są w rzeczywistości, a ich pseudointelektualne wywody doprowadzają widownię do paroksyzmów śmiechu. Świetny komiczny epizod zagrał Marcin Tyrol jako listonosz wycieńczony codziennym dźwiganiem korespondencji pisarza na górę. Męczy się przy stole, jakby przebywanie na tym udawanym parnasie była dla niego torturą.

Tak jak Bernhard, Lupa mówi w teatrze nieprzyjemne i gorzkie prawdy. Irytuje, obraża, wyśmiewa, nie pozostawiając suchej nitki nawet na sobie samym. Spektakl kończy ironiczna uwaga wydawcy: "No i mamy arcydzieło", która równie dobrze może odnosić się do grafomańskiej powieści Meistera, co do spektaklu Lupy. Ale rozum polega właśnie na kwestionowaniu prawd i autorytetów. Pod tym względem teatr Lupy nie ma konkurencji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji