Artykuły

Mięso mitu. Rozmowa z Grzegorzem Staszakiem

- To nie ja jestem autorem pierwszej części, tylko sami widzowie, których spotykałem przez lata chadzania do teatru. (śmiech) W wyostrzeniu wrócił do mnie jakiś rodzaj echa, zlepiony z banalnych konfliktów małżeńskich, rytualnych kłótni, podsłuchanych przed teatrem, przy szatni, w foyer Te wszystkie litanie z cyklu "bo ty zawsze", "bo ty nigdy" i tak dalej, kiedy mąż ma bilety i się spóźnia albo kiedy żona gubi numerek do szatni, często wydają się bardzo zabawne. Bywa jednak, że mają potężne, tragiczne zaplecze - mówi Grzegorz Staszak Justynie Jaworskiej.

Justyna Jaworska: Skąd pan się wziął?

Grzegorz Staszak: Jestem absolwentem Wiedzy o Teatrze. Sztuki pisałem już wcześniej, ale bez większych sukcesów, więc mój biogram będzie krótki. (śmiech) "Rocznica" to mój dramatopisarski debiut, który, muszę przyznać, sporo dróg mi otworzył; jestem aktualnie w dość intensywnym procesie twórczym, ale efekty dopiero w przyszłym sezonie. W marcu tego roku Marcin Hycnar przygotował w Teatrze Ochoty czytanie performatywne mojego tekstu "Ghosttown" i to wydarzenie - póki co - zamyka moje dramatopisarskie CV.

"Rocznica" została wystawiona jako część projektu "Triatlon". Na czym to polegało?

To był konkurs Teatru Ochoty, skierowany do młodych autorów. Proszono o jednoaktówkę na co najwyżej dwójkę wykonawców, która zajmowałaby do pół godziny i działa się w przestrzeni pozascenicznej. Z trzech nagrodzonych tekstów złożono przedstawienie, a raczej trzy osobne przedstawienia, odgrywane symultanicznie w różnych miejscach - dwa (autorstwa Alicji Kobielarz i Beniamina Bukowskiego) w garderobach, a moje w foyer. Temat nie był zadany, ale tak się ułożyło, że wszystkie trzy jednoaktówki dotyczyły teatru, zapewne same reguły trochę to narzuciły. Każdy dramatopisarz pracował ze swoim reżyserem, ja akurat z Anną Wieczur-Bluszcz, której "Rocznica" bardzo wiele zawdzięcza w ostatecznym kształcie. Długo się na przykład zastanawialiśmy, jak zainscenizować część monologową, ten rodzaj "teatru w teatrze". W pierwotnym założeniu nasi aktorzy, czyli Anna Sroka-Hryń i Przemysław Bluszcz, którzy w pierwszej części grali widzów, w drugiej mieli wejść na scenę i zrobić taki quasi-antyczny teatr. Na pewnym etapie prób doszliśmy jednak do wniosku, że potrzebujemy czegoś intymniejszego, czegoś, co będzie mocniejszym przełamaniem pierwszej części. Ostatecznie stanęło na efekcie słuchowiska, choć w samym tekście postanowiłem tego nie dookreślać. Mam bowiem takie marzenie, żeby obejrzeć kiedyś jakąś inną "Rocznicę" i - niczego wcześniej nie wiedząc - zobaczyć, jakie rozwiązanie zaproponowałby inny

reżyser.

A przedtem mamy efekt "podsłuchowiska": nie wiadomo, czy zaczęło się już przedstawienie, czy jakiejś parze przed wejściem na widownię po prostu puściły nerwy...

Tak, właściwie można powiedzieć, że to nie ja jestem autorem pierwszej części, tylko sami widzowie, których spotykałem przez lata chadzania do teatru. (śmiech) W wyostrzeniu wrócił do mnie jakiś rodzaj echa, zlepiony z banalnych konfliktów małżeńskich, rytualnych kłótni, podsłuchanych przed teatrem, przy szatni, w foyer Te wszystkie litanie z cyklu "bo ty zawsze", "bo ty nigdy" i tak dalej, kiedy mąż ma bilety i się spóźnia albo kiedy żona gubi numerek do szatni, często wydają się bardzo zabawne. Bywa jednak, że mają potężne, tragiczne zaplecze. I o tym jest część druga.

W której wychodzi z pana teatrolog, świadomy medium, jakim jest teatr.

Oczywiście, do drugiej części miałem pewien rozbieg teoretyczny: interesowały mnie różne wcielenia mitu na przestrzeni lat i sposoby, na jakie mit działa. Wiele autorytetów, zarówno teoretyków, jak i twórców, głosiło śmierć mitu, mówiło, że mit jest wyeksploatowany, przerobiony na wiele sposobów i nazbyt "okrągły", by powiedzieć coś nowego. A ja ciągle uważam, że to nieprawda. Fascynuje mnie mit antyczny, bo jest właśnie niejednorodny i nieoczywisty. Z jednej strony metafizyczny jako środek transcendencji, z drugiej - bardzo "mięsny", mroczny, obrazoburczy, taki trochę "gore", używając języka popkultury. Ja się zresztą nie obrażam na popkulturę, antyk jest w niej silnie obecny, choć nie ma on wcale twarzy Brada Pitta w Troi, czy Colina Farrella w Aleksandrze. (śmiech) Więcej znajdziemy go w miejscach nieoczywistych. Myślę tu na przykład o tych wszystkich horrorach klasy B, C i D, gdzie trup ściele się gęsto, syn śpi z matką, matka zabija dzieci et caetera. Tyle że jak to w pop­kulturze często bywa - to nie zostaje tam pogłębione, dostajemy sam obraz, samo zbezczeszczenie. Teatr natomiast jest dla mnie miejscem naprzemiennego bezczeszczenia i uświęcania, to jest bardziej skomplikowana sprawa.

(śmiech)

Nas zafrapowała też socjologiczna część pierwsza. Jaką widownię pan portretuje?

Jak to się mówi: mało wyrobioną. Oczywiście to jest trochę plakat. Mogłem przedstawić parę młodych bywalców TRu czy Nowego, ale byłaby to zupełnie inna historia. Muszę jednak zaznaczyć, że choć puszczam tu trochę oko, nie było moją intencją ani ośmieszenie, ani upokorzenie tego "mniej zorientowanego" widza. Chyba wręcz przeciwnie. Bo nawet jeżeli bywam dla bohaterów "Rocznicy" bezlitosny, to jestem też bezlitosny wobec siebie - jako autora i jako teatrologa. Na przykład kilka zdań z bełkotliwego opisu przedstawienia, które cytuje bohaterka, pochodzi z mojej własnej pracy magisterskiej. To mnie właśnie zastanawiało: do jakiego stopnia teoretyczny język teatrologii jest kompatybilny z tym, czego oczekują w teatrze widzowie. Sam cenię teatr krytyczny, ale na scenie szukam też emocji i niestety wydaje mi się, że przez nadmierne skupienie na metadyskursie coś straciliśmy. Mam wrażenie, że w młodym pokoleniu widać chęć powrotu do czegoś pierwotnego. I nie mówię tu o konserwatywnej tęsknocie za kostiumem czy wyraźną fabułą, raczej o pragnieniu wstrząsu emocjonalnego, rodzaju pełnego zanurzenia. Staram się oglądać przedstawienia Frljicia, Pollescha czy Strzępki, rozumiem ich strategię i mogę z nią wejść w dialog, ale to zazwyczaj jest dialog bez bez dotknięcia.

A mit dotyka?

W finale mojej jednoaktówki małżeństwo odczuwa wzruszenie, bierze się za ręce i idzie do szatni. To oczywiście sprawa otwarta - czy jeden taki wieczór potrafi coś uleczyć, a więc czy pozwoli im zrozumieć, co sobie nawzajem zrobili i czy teraz będzie inaczej. Ale jeśli popatrzą po sobie i skonfrontują się z historią, która zarazem jest i nie jest o nich, to być może poczują się w tym wszystkim mniej samotni, znajdą choćby przejściowe ukojenie. To jest możliwe właśnie w teatrze, on daje fundament dla poczucia wspólnoty. Nad moimi bohaterami czuwa jeszcze Bóg, ale w tym miejscu znów muszę wrócić do mitu, który jest przekładany z języka na język, z cywilizacji na cywilizację, z jednego systemu religijnego na drugi. Bliski jest mi bowiem ten Bóg z Fedry Racine'a - Bóg, który jest, ale który nieustannie milczy, i jest to paradoksalnie największe z możliwych okrucieństw. To jest wprost z teatru. Nie ma chyba nic odkrywczego w rozpoznaniu, że ludzie, którzy nie odnajdują się w Kościele, odnajdują się w teatrze. W Kościele nie ma zbyt wiele miejsca na zadawanie pytań, w teatrze przeciwnie. Fascynuje mnie wpisane w teatr obrazoburstwo - ono nie musi być tylko złością, frustracją, niezgodą. Zaczepianie Boga, kuszenie Go, może okazać się nieoczywistą drogą do jakiegoś autentycznego sacrum, autentycznej transcendencji. "Jestem tutaj, stoję na scenie i krzyczę do Ciebie, krzyczę, bo inaczej już nie potrafię."

Jak w takim razie "Rocznicę" przyjęli widzowie?

Ogólnie mówi się, że każdy spektakl jest inny. Ale powiedzieć tak o "Rocznicy", to chyba trochę za mało. W tym przypadku interakcja z widzami jest wyjątkowo intensywna; aktorzy przeciskają się przez tłum, często są zaczepiani przez widzów i muszą improwizować, odpowiadać na różne komentarze. Przypominam sobie jeden taki spektakl, kiedy pewna starsza pani do samego końca pierwszej części nie chciała wejść w zaproponowaną konwencję i czekała, aż w końcu usiądziemy na widowni i obejrzymy "prawdziwe" przedstawienie. Cały czas powtarzała "tu jest jak w kolejce do lekarza". (śmiech) Nie obrażamy się z reżyserką na takie sytuacje. Wręcz przeciwnie - właśnie zależało nam na maksymalnym przeciągnięciu tego momentu niepewności, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy już oglądamy sztukę, czy

jeszcze nie.

Jak różna bywa publiczność teatralna, uprzytomniła też akcja "Bilet za czterysta groszy", o której piszemy obok.

To była wspaniała akcja, ma podobno zostać powtórzona, tylko bilety mają zdrożeć do pięciu złotych. Rzeczywiście jest mnóstwo osób, które chodziłyby do teatru częściej, gdyby nie zapora finansowa. Uważam, że wszystkie teatry powinny walczyć o tę grupę widzów, bo to jest ogromny potencjał, często niestety lekceważony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji