Artykuły

"Kabaret" czyli jak film może zakłócić odbiór przedstawienia

Podobnie jak w odbiorze musicalu "Kabaret" przeszkadza mi pamięć o zrealizowanym według niego filmie. Przekonałem się o tym niedawno podczas gościnnych występów Operetki Wrocławskiej. Miały te występy swoje artystyczne i administracyjne uzasadnienie: artystyczne - bo zarówno

"Skrzypek na dachu", jak i "Kabaret", przygotowane we Wrocławiu przez Jana Szurmieja, są przedstawieniami godnymi szerszej także i stołecznej widowni; administracyjne --bo dyrektor Operetki Wrocławskiej, Jan Szurmiej właśnie, został w tym sezonie dyrektorem także Operetki Warszawskiej, i doszedł do słusznego, nienowego już zresztą w zachodnim, oszczędniejszym święcie wniosku, że zamiast wydawać (skąd je zresztą brać?) ogromne sumy na - dajmy na to - cztery premiery w Warszawie i cztery we Wrocławiu, lepiej przygotować porządnie i bogato dwie tu i dwie tam, po czym prezentować je wymiennie: warszawskie we Wrocławiu, wrocławskie w Warszawie. Koszt o połowę mniejszy, a efekt ten sam, jeśli nie lepszy.

Zaczął od pokazania dwu wrocławskich musicali w Warszawie. O "Skrzypku na dachu" już kiedyś, bardzo pochlebnie, pisałem, miał zresztą ten spektakl dobrą prasę w stolicy, jako że z nim nie ma większych problemów: znana u nas wersja filmowa była bardzo wierna scenicznemu oryginałowi, wszyscy zatem, którzy film widzieli, zobaczyli na scenie te same postacie, tę samą scenerię, posłuchali tych samych piosenek i poczuli się usatysfakcjonowani. "Kabaret" przyniósł natomiast pewne rozczarowanie, o które - raczej niesłusznie - obwiniano inscenizację Szurmieja.

Niesłusznie, bo trzeba zrozumieć, że "Kabaret" Masteroffa, Ebba i Kandera na scenie i "Kabaret" tychże autorów na filmie - to niemal całkowicie odmienne utwory, przy czym wersja filmowa znacznie przewyższa sceniczną (na Broadwayu musical nie cieszył się zawrotnym powodzeniem, miał trzykrotnie mniej przedstawień niż np. "Skrzypek na dachu", a w Londynie nie przetrwał nawet roku; światową karierę zrobił dopiero dzięki sławie filmu). Zmian dla ekranu dokonano bardzo wiele, począwszy od tak drobnych jak zamiana narodowości głównych bohaterów (on był Amerykaninem, ona Angielką - na filmie jest odwrotnie), poprzez wprowadzenie całkiem nowych, ważnych postaci, a likwidację lub znaczne ograniczenie znaczenia dużych ról wersji scenicznej (Fraulein Schneider, Herr Schultz), aż po dodanie nowych piosenek, które stały się światowymi przebojami. Na włączenie tych filmowych przebojów do inscenizacji scenicznych trzeba mieć specjalne zezwolenie agencji dysponującej prawami autorskimi; Szurmiejowi zezwolono na użycie tylko jednego z nich: "Money, Money".

Tak więc znakomity film, mocno utrwalony w naszej pamięci, krzywdzi wersję sceniczną porównaniami, że "tam było lepiej, inaczej", co jednak trudno uznać za winę realizatorów. Jan Szurmiej - choreograf, reżyser i inscenizator przedstawienia (polskiej prapremiery!) przygotował je bowiem bardzo sprawnie, wziął bardzo dobry przekład Młynarskiego i Piotrowskiego, oparł na wielu doskonałych pomysłach inscenizacyjnych, ożywił chór, zostawił duże pole do popisu dla baletu (złożonego, podobnie jak i chór, z dobrze śpiewających i tańczących solistów), funkcjonalną, atrakcyjną scenografię zaprojektował Wojciech Jankowiak. Jak wiadomo jednak, w musicalu ważną rolę odgrywają również i soliści, a tutaj znów zaczynają się kłopoty z nieuchronnymi porównaniami. Aby więc być uczciwym, trzeba odrzucić z pamięci wspaniałe kreacje Joela Greya i Lizy Minnelli, no i popatrzeć nieskażonym spojrzeniem i posłuchać świeżym uchem, kto się wybronił, a kto nie.

Myślę, że wybronił się Wiesław Gawełek, bardzo sprawny ruchowo i wokalnie w arcytrudnej i piekielnie forsownej roli Mistrza ceremonii. Znacznie gorzej, niestety, radziła sobie para głównych bohaterów: Agnieszka Matysiak - Sally i Robert Kowalski - Clifford, a z drugoplanowej, lecz równie ważnej pary: Fraulein Schneider - Henr Schultz bardziej podobał mi się nieśmiały, dobroduszny Schultz (Krzysztof Tysnarzewski) naiwnie wierzący, że hitlerowskie bojówki demolujące jego owocarnię - to "tylko niegrzeczne dzieciaki", które wyrosną z tych niemądrych zabaw. Oj, wyrośli!

"Kabaret" - to musical bardzo gorzki, traktujący o dramatycznych faktach, które wkrótce miały zadecydować o tragicznej przyszłości świata. Aby więc otrząsnąć się z ponurego nastroju, wybrałem się na dwie komedie dwóch mistrzów tego gatunku, w swych krajach uważanych już od lat za najlepszych w swojej specjalności: na "Wszystkiego najlepszego" Anglika, Alana Ayckbourna (Teatr Kwadrat) i na "Okruchy czułości" Amerykanina, Neila Simona (Teatr Powszechny). Okazało się jednak, że i tutaj nie było mowy o beztroskim śmiechu, choć sztukę Ayckbourna wyreżyserował sam Jan Kobuszewski i sam zagrał w niej jedną z głównych ról. Komedia jest wprawdzie nieźle skonstruowana, operuje wcale dowcipnymi dialogami, nie jest jednak tak zabawna, jak mogłoby się zdawać. Mówi bowiem o przewartościowaniu klas społecznych: o tym, że przyszłość (a właściwie już teraźniejszość - także u nas) niekoniecznie należy do mądrych, inteligentnych i uczciwych, że szanse w grze zwanej biznesem mają raczej przebojowi cwaniacy - bez wykształcenia, bez towarzyskiej ogłady, lecz z dużą siłą przebicia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji