Artykuły

Pole o powierzchni Polski. Rozmowa z Sebastianem Majewskim

- Jestem tu raczej organizatorem. Poprosiłem realizatorów, których rozmaite projekty nie doszły z powodu pandemii do skutku, by przerobili je na monodramy. W ten sposób daję pracę im i aktorom. Chodziło o przygotowanie spektakli, które w obecnej sytuacji byłyby po pierwsze ekonomiczne, po drugie ciekawe artystycznie, po trzecie bezpieczne. Monodram wszystkie te warunki spełnia, poza tym chciałem udowodnić, że nie musi być formą nieatrakcyjną - Justynie Jaworskiej opowiada Sebastian Majewski.

Justyna Jaworska: Zdzwaniamy się na skypie, widzę pana w gabinecie dyrektorskim w teatrze w Wałbrzychu!

Sebastian Majewski: Tak, jestem na stanowisku, choć nie mam tu teraz za dużo do roboty. (śmiech)

A rozmawiamy niedługo po drugiej turze wyborów. Kiedy ponownie czytałam teraz "Pole 150 m" uderzyło mnie, że to tekst bardzo polityczny. No i zaorano nas, że luźno zacytuję...

Ja muszę powiedzieć, że tu w Wałbrzychu czujemy się może bezpieczniej, bo to jednak czterysta kilometrów od Warszawy i te emocje polityczne dochodzą z opóźnieniem, ale z drugiej strony czujemy się osamotnieni i w tym sensie zaorani. Jesteśmy sobie tutaj i nawet nikt nas nie informuje, ile zakażeń jest w naszym mieście. Nie istnieją już wałbrzyskie media. Teraz to jest szczególnie odczuwalne, a media społecznościowe, z których nie wszyscy zresztą korzystają, nie załatwią sprawy. Nasz teatr jest wyludniony, bo znaczna część zespołu mieszka gdzie indziej.

Mateusz Flis jest na miejscu, wspomina o tym w swoim monologu.

Tak, w Wałbrzychu mieszkają Dorota Furmaniuk z Mateuszem Flisem, Angelika Cegielska, Irena Wójcik i Ryszard Węgrzyn. Reszta dojeżdża i tymczasowo zamieszkuje w domu aktora. Oczywiście łączymy się ze sobą na różne sposoby, ale to nie jest ten rodzaj kontaktu, do którego przywykliśmy, więc tęsknimy. A scena leży odłogiem, jedna i druga.

Ostatnio dostajemy dużo sztuk o pandemii, nic dziwnego, zamknięci w domach autorzy wzięli się do dzieła (czy raczej do dzieł). Ale ten tekst wydał nam się wyjątkowy, bo łączy czułość, ironię i patos, jest też skrojony pod konkretnych aktorów. Chciał pan obdarować cały zespół?

Na powstanie tego tekstu rzeczywiście wpłynęła moja osobista tęsknota za zespołem, z którym nie zdążyłem się pożegnać. Skończyliśmy granie ósmego marca, a dwunastego mieliśmy jeszcze próby do "Cenci", z myślą, że piętnastego wrócimy do pracy. I tak zostaliśmy z rozgrzebanym spektaklem, który miał za dwa tygodnie mieć premierę. Sezon artystyczny kończymy imprezą na patio, stawiamy symboliczną kropkę, a tu została pustka: jesteśmy zespołem, wzajemnie się inspirujemy i żyjemy wokół siebie. A zostaliśmy nagle sami. Dlatego ruszył projekt "Pani Moru", by ta rozpędzona energia się nie zatraciła. Ale brakowało czegoś spinającego te nasze nienazwane emocje. Tu na pomoc przyszedł nam Dzień Teatru Publicznego. Zgłosiliśmy w nim wcześniej swój udział i w czasie pandemii przyszła odpowiedź z Instytutu Teatralnego, że to dalej aktualne. Wtedy wpadłem w popłoch - co pokazać? Od początku ustaliliśmy z dyrektor Danutą Marosz, że nie będziemy pokazywać naszych spektakli on-line, bo są one nagrywane dla celów archiwizacyjnych i po prostu nie nadają się do publicznej prezentacji. Więc każdemu z aktorów napisałem monolog o takiej fantastycznej sytuacji, że się nie rozjechaliśmy, tylko jesteśmy wciąż na zaoranej scenie. Starałem się pisać "pod każdego" nie robiłem z aktorami żadnych analiz, tylko poprosiłem, żeby się ustawili jak do swoich zdjęć sezonowych i nagrali te części. Tomek Jękot to zmontował i na Dzień Teatru Publicznego puściliśmy to w sieci.

I udało się!

Chyba tak, ale ja nigdy tego nie zakładam. Raz się udaje, innym razem nie, w tym przypadku nawet nie myślałem w tych kategoriach. Chciałem, żeby każdy dostał coś swojego. Sam jednak byłem zdziwiony, że to zarezonowało i udało się chyba coś istotnego powiedzieć. Mieliśmy też niespodzianki - na przykład nasza inspicjentka Ania Solarek okazała się świetną aktorką.

I gra, jak każdy, pod własnym nazwiskiem. Czy to są autobiograficzne monologi?

To jest jakoś o nich, ale nie do końca - zawsze w teatrze fascynowało mnie to migotanie między prawdą a zmyśleniem.

Tekst jest jeszcze pełen lęku i niepewności, tymczasem teatr już się odmraża i widzę w zapowiedziach, że kalendarz jest wypełniony. Co się szykuje?

Jesteśmy w próbach. Projekt Pani Moru, złożony z różnych zapisów pandemicznych, naszych wypowiedzi, refleksji naszych przyjaciół i krytyków oraz innych autentycznych materiałów, stanie się spektaklem, rodzajem baśni dokumentalnej. To będzie opowieść o Królu, o Prezydencie Internetu, słowem o postaciach fantastycznych, ale nie do końca. Na czwartego września planujemy premierę i zarazem otwarcie sezonu, oczywiście z zachowaniem wszelkich reżymów.

Ale widzę też projekt "Wiemy, jak to zrobić": szesnaście monodramów. Dla każdego w zespole pisze pan rozbudowaną solówkę?

Nie ja. Jestem tu raczej organizatorem. Poprosiłem realizatorów, których rozmaite projekty nie doszły z powodu pandemii do skutku, by przerobili je na monodramy. W ten sposób daję pracę im i aktorom. Chodziło o przygotowanie spektakli, które w obecnej sytuacji byłyby po pierwsze ekonomiczne, po drugie ciekawe artystycznie, po trzecie bezpieczne. Monodram wszystkie te warunki spełnia, poza tym chciałem udowodnić, że nie musi być formą nieatrakcyjną. Mam na cały sezon ustawione cztery bloki premierowe, w których zaprezentujemy po cztery monodramy. W pierwszym rzucie, pod koniec października, pokażemy "Cyrano de Bergerac" Katarzyny Raduszyńskiej z Michałem Koselą w roli Cyrana, którego miał pierwotnie zagrać w pełnym przedstawieniu. Podobnie - Małgorzata Maciejewska, która miała robić "Iwanowa", przygotowuje go z Piotrem Mokrzyckim. Beniamin Bukowski z Mateuszem Flisem przygotują spektakl o teoriach spiskowych. Wyobrażam sobie, że jeśli widzowie nie będą chcieli do nas przyjść, to Mateusz ze swoją "dobrą nowiną spiskową" przyjdzie do widzów. Choćby do salki katechetycznej, by opowiedzieć, że ziemia jest płaska; Wojtek Ziemilski z Wojtkiem Świeściakiem opowiedzą z kolei o figurze pacjenta zero. I to będzie jedyny monodram oglądany na ekranie, chociaż grany na żywo, bo przecież z pacjentem zero nie może być kontaktu.

A potem?

Różne tematy. Angelika Cegielska o seksualności Polaków, Dorota Furmaniuk jako pani Bovary, Filip Perkowski w spektaklu Janka Czaplińskiego i Anety Groszyńskiej o konstytucjach, Rafał Kosowski w spektaklu muzycznym na podstawie Schaeffera, trochę też po to, by odczarować postrzeganie tego autora i kompozytora; Dorota Kowalkowska z Joasią Łaganowską robią monodram o Whitney Houston. Obie są jej fankami. Nasze monodramy to też pomysł na teatr przenośny, który w razie potrzeby przyjdzie do widza.

Najpierw myślałam, że aktorzy mają dalej występować jako oni sami.

W "Polu 150 m2" ten pakt autobiograficzny miał sens, ale ostatnio granie samych siebie przechodzi w teatrze w manierę i nie zawsze wychodzi ciekawie.

Zgadzam się z panią, to bywa dla widza po prostu nudne. Na przykład Mateusz Flis (Mateuszu, przepraszam, że ciebie tutaj przywołuję) jest bardzo ciekawą osobą, ale jest jeszcze ciekawszy, gdy buduje postać niejako piętro wyżej, kiedy swojej osobowości użycza w jakiejś sprawie. Zależy mi na tym, by te spektakle poruszały ważniejsze tematy niż osobiste historie. Katarzyna Szyngiera na przykład chce zrobić przewodnik prawicy dla lewicy, by pomóc zrozumieć drugą stronę. To trudne, ale jeśli takiego wysiłku nie wykonamy, nie dojdzie do niczego więcej oprócz tego, że będziemy tylko powtarzać, jacy jesteśmy podzieleni. Mnie bardzo interesuje to, by zespół dostawał zadania aktorskie, a nie zadania instalacyjne. Oni potrafią się zainstalować, robią to od dwóch dekad, a teraz chcieliby zagrać, odkleić się, stworzyć, wykreować. I mam nadzieję, że ten nadchodzący sezon im to umożliwi. I że poczują się odpowiedzialni za swoje spektakle.

Taki tekst jak "Pole 150 m2" uświadamia, jakie to delikatne zadanie - prowadzenie zespołu. Trzeba aktorów lubić, doceniać, trzeba im dawać robotę. Grać na wielu instrumentach.

Zgadzam się z panią absolutnie, że to praca na żywym materiale. Miałem doświadczenia z różnymi zespołami - raz były lepsze, raz katastrofalne - ale wydaje mi się, że sprawdza się dobra współpraca między dyrektorami. Gdyby Danuta Marosz nie była koncyliacyjna, a przy tym konkretna, gdybym nie miał w niej oparcia, to pewnie byłby kłopot. Ważne też, że chociaż zespół się teraz rozjechał, to my jesteśmy na miejscu, w teatrze, a nie na przykład w Maroku. I wreszcie, to straszny banał, ale istotna jest szczerość. Skończył się już feudalny model teatru. Oczywiście powstaje pytanie, czy zaczął się model demokratyczny, czy jest w pełni możliwy - tego nie wiem. Wiem jednak, że szczerość wymaga, by mieć również odwagę przyznać się do błędu, powiedzieć w razie czego: przepraszam, spierdoliłem. I wziąć na siebie rozczarowanie zespołu i gniew.

Tylko że zespół wałbrzyski jest wyjątkowo zgrany, to się czuje.

Tęsknię do takiej wspólnoty w całym środowisku teatralnym. Za bardzo zaczęliśmy ze sobą rywalizować (mówię też w swoim imieniu), za bardzo uwierzyliśmy w rankingi, punktacje, które doprowadziły do tego, że nie zauważamy tego, co się dzieje gdzie indziej. Zrozumiałem, że brakuje mi środowiskowego porozumienia i czekam na kogoś, kto by taki tekst napisał dla nas wszystkich: reżyserów i dyrektorów, aktorów i technicznych, praktyków i teoretyków, dla tych, którym teatr jest bliski. Brakuje mi wspólnego pola.

Pola o powierzchni Polski?

Które by nie było polem bitwy. Tak jest zresztą ze wszystkim: jesteśmy zapatrzeni we własne podwórka, zde­zorientowani, wystraszeni, zmęczeni. Każda prawda występuje w nieskończonej ilości wersji, z pandemicznymi "prawdami" na czele. Ludzie już nie wiedzą, czego się złapać.

Teatru niech się łapią, teatru!

My zapraszamy, można nas się łapać od września.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji