Artykuły

Papier i popiół

O współczesnej Polsce mówi Świetlicki, Masłowska, a nawet Ich Troje. Miciński, o czym przekonuje "Królewna Orlica", raczej już nie

Pokolenie widzów MTV "Królewny Orlicy" pewnie nie obejrzy, a co najwyżej przedrzemie. Snobujący się poloniści mogą chwalić Krystynę Meissner za odkrycie sztuki w teatralnym archiwum, za niepożałowanie grosza na wysmakowaną scenografię i za powrót w wielkim stylu Macieja Tomaszewskiego w roli Twardowskiego. Za sceniczną robotę już nie bardzo. Jak na narodowe panoptikum zabrakło w niej wigoru i spoiwa.

Krystyna Meissner wyreżyserowała niedokończoną sztukę (z 1917 r.) szalonego młodopolskiego gnostyka Tadeusza Micińskiego, choć problemy "walącego się domu", arystokracji ducha, narodowych relikwii czy misji dziejowych rozwiązał w literaturze już Kaden-Bandrowski w "Generale Barczu", a w przestrzeni teatralnej Gombrowicz w "Operetce". A że talent literacki Micińskiego jest dość wątpliwej jakości, "Królewnę Orlicę" oglądałem jak "Nie-Boską komedię" graną przez artystów Zielonego Balonika. Nietypowo. Publiczność tę nietypowość polubiła. Po premierze były owacje.

Spektakl wzbudza mieszane uczucia przede wszystkim z powodu czczego gadulstwa bohaterów. Brak także inscenizacyjnej sprężyny, która nakręciłaby groteskowe, papierowe postaci, zbudziła w nich jakieś życiowe, a nie literackie problemy. Bohaterów poznajemy, gdy tkwią na kanapach i w fotelach salonu, nasłuchując odgłosów wojny światowej. Umazani węglem i kredą jak potwory z "Rodziny Addamsów", przypominają porzucone w kącie zabawki. To ładne. Andrzej Witkowski zbudował kapitalną scenografię. Kolumny, stiuki, kamienne podłogi pałacowego salonu są zaskakująco podobne w kolorze do sinych wnętrz z płócien Malczewskiego. Wzmagają poczucie beznadziei. Wyprowadzone aż na proscenium niemal dotykają ciał widzów. A jednak z trudem da się powiedzieć, że ten świat nas obchodzi.

Właściwie w "Orlicy" są dwa światy. Pierwszy to teatr życia, bo wojna dudni salwami armat za oknami, a trwać trzeba, skoro pałac księcia Ramułta to skarbnica narodowych pamiątek. I drugi - jasełka, które bohaterowie odgrywają przed pruskimi oficerami, trochę z nudów, trochę dla politycznej zabawy. Niestety, oba są nie do rozróżnienia. Oba nieznośnie szeleszczą papierem.

U progu niepodległości teatr czasów przełomu pyta, kim są umorusani, więc jakby w maskach z węgla i kredy czy popiołu Polacy. Ten drugi, czym są polskie baśnie, mity narodowe pełne wielkich figur heroicznych - książąt, dziewic, śpiących rycerzy. Pierwszy gada dziwacznym, pokrętnym i patetycznym językiem polskiej modemy o strzelcach Piłsudskiego, o pannach ze dworu przedkładających utratę dłoni nad utratę czci niewieściej (w opowieści o próbie gwałtu), o dziejowej misji pałacu. Jakieś szekspirowskie -jak w "Tytusie Andronikusie" - nikczemności polityków tasują się tu z kabaretowymi melorecytacjami patriotów o olbrzymach, których - jak Mickiewicza - naród nie docenia. Zaklęcia w duchu Skargi mieszają się z diabelskim chichotem Witkacego.

Diagnozy: że nie umiemy uszanować wspólnego dobra, że brak nam politycznego zdrowego rozsądku, że geniusz ulega przed głupotą są tylko tak głębokie jak gazetowa publicystyka. Nic nadto. Od jasełkowych bajdurzeń o Kajzerze Wężów i Królewnie Orlicy, pseudonimujących polsko-niemieckie stosunki polityczne, puchną zęby.

Zastanawia nieposkładanie postaci. W teatrze politycznych jasełek Andrzej Witkowski każdej z nich dodał papierowy rekwizyt, jakby założył im kostiumy bohaterów płócien Wojtkiewicza - są jak dzieci bawiące się marionetkami. Postarzałe, kalekie Wielkoludy dudnią w marszu, nasadziwszy papierowe hełmy. Patetyczny ksiądz (Krzysztof Kuliński) zakłada nos Pinokia. Domowy Nauczyciel (Wojciech Kuliński) błazeńską czapkę, Książę Ramułt (Andrzej Hrydzewicz) papierową koronę. Nawet dziwak Anarchista (Eryk Lubos) zmienia się w Diabła z papierowym ogonkiem i rogami.

Mimo błyskotliwych makijaży, kostiumów, gestów ludzie ci są jednak postaciami bez psychologicznej prawdy. Jakby każdą z nich wyjęto z innego pudla z zabawkami. Mimo olśniewających pomysłów reżyserki - jak w scenie, w której Wielkoludy, proste chłopy zarazem, ściągają zawstydzeni buciory, wszedłszy do salonu - tak różnią się konwencje interpretacyjne, że pierwotny podział na teatr realistyczny i teatr w teatrze ulega zatarciu - tu wszystko staje się tylko teatralne. Najbardziej przekonuje o tym kabaretowa bez względu na okoliczności postać Mistrza Ceremonii (Jerzy Senator). Bohater i jego kompani poruszają się jak szachowe figury. Zachwycił mnie dopiero finał, gdy Maciej Tomaszewski zaśpiewał Micińskiego jak arię operetki - po raz pierwszy teatr różni się wówczas od życia. Nagle spod warstw słów i kurzu błyska dowcip na miarę Gombrowicza. Błyska i zaraz gaśnie. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji