Artykuły

Anna Gornostaj: urodziny wśród pingwinów

- Nie cierpię się oglądać za siebie. Nigdy nie myślę: To zrobiłam źle, tamto jeszcze gorzej... Trzeba iść do przodu, a problemy traktować jak ważną lekcję. Po to w końcu je mamy, aby się czegoś nauczyć, coś zrozumieć. Śmiało mogę powiedzieć, że niczego w życiu nie żałuję.

Niezależność to główna cecha Anny Gornostaj (59). Aktorka wyniosła ją z domu rodzinnego. Ten kojarzy jej się z ciepłem i świąteczną atmosferą - panowała tam na co dzień. Swój zbudowała z mężczyzną, z którym połączyła ją miłość do teatru. Nam gwiazda "Barw szczęścia" opowiedziała m.in. o małżeństwie oraz dzieciństwie.

Niebawem będzie Pani obchodzić 60. urodziny. Czego Pani życzyć?

- Przede wszystkim zdrowia. To najważniejsze. No i żeby szczęście mi dopisywało.

Czy z tej okazji szykuje Pani jakieś duże przyjęcie?

- Imprezy nie planuję - będę wtedy na Antarktydzie. Wybieram się tam razem z mężem. Na ponad miesiąc. Zamierzamy m.in. pływać statkiem polarniczym, a urodziny spędzę wśród pingwinów, morsów i fok. Zapowiada się ekstremalnie. I bardzo ciekawie, bo oboje kochamy podróże. A mąż w szczególności - tą pasją zarazili go rodzice. Proszę sobie wyobrazić, ci 90-latkowie ciągle gdzieś jeżdżą. Mają już problemy z chodzeniem, ale korzystają z pomocy opiekunów. Teraz właśnie polecieli do Mombasy. Gdy nam zdradzili swoje plany, złapaliśmy się za głowy, podobnie jak ich lekarz. Powiedział nam: Zaradźcie coś! A teść na to: Nie powstrzymujcie nas. Wiemy, co robimy.

Od 37 lat ma Pani u swego boku kochającego męża, Stanisława. Jaka jest recepta na udany związek?

- Przede wszystkim wspólnota poglądów i pasji, a tą na pewno jest teatr. Połączyła nas w końcu miłość do niego. Tam się nawet poznaliśmy. W Teatrze Narodowym, gdzie oboje graliśmy. Pamiętam, że praktycznie nie wychodziliśmy wtedy z pracy - tak ją uwielbialiśmy. I do dzisiaj jest głównym tematem naszych rozmów, nawet w domu. Mąż jednak czasem próbuje mnie od tego oderwać, zabierając w jakąś podróż. To nam pomaga.

Jesteście do siebie podobni pod względem charakterów, temperamentów?

- Absolutnie różni. Ja bardzo spokojna, opanowana, a mąż energiczny, jakby miał ADHD (śmiech). Ale tworzymy świetny tandem. Może właśnie dlatego udało nam się wytrwać razem przez tyle lat?

Kryzysy jednak zdarzają się w każdym małżeństwie...

- Oczywiście, i w naszym też. One nas mobilizują i popychają do przodu. Gdy jedno z nas ma kryzys, to drugie stoi murem za nim. A kiedy dopadnie nas oboje, wtedy nawzajem się wspieramy. Wyszliśmy już z wielu zakrętów, i to jest fantastyczne.

Wasze dzieci, Basia i Jurek, są już dorosłe. Chciałaby Pani zostać babcią?

- Bardzo! Jednak, niestety, to nie ode mnie zależy. Czasy się trochę zmieniły i kobiety coraz częściej decydują się na pierwsze dziecko dopiero po trzydziestce. Córka oczywiście myśli o macierzyństwie, ale chyba jeszcze nie teraz. A syn na razie skupia się na robieniu kariery. Ale wierzę, że kiedyś doczekam się wnuków, będę kochającą babcią.

Basia i Jurek nie mieszkają już z Panią pod jednym dachem. Ciężko było się pogodzić z faktem, że wyfrunęli z rodzinnego gniazda?

- Nie było tak tragicznie. Miało to nawet dobre strony. Nasz dom jest niewielki i zawsze brakowało na coś miejsca. Teraz zrobiło się luźniej. W pokoju córki mam jedną szafę, w pokoju syna drugą. Pasuje mi to (śmiech).

Jak wspomina Pani swoje dzieciństwo?

- Miałam kochających rodziców. Oboje byli twardymi ludźmi, całe życie ciężko pracowali. Nigdy się na nikogo nie oglądali, liczyli wyłącznie na siebie. Tata był historykiem, ale nie chciał pracować w tym zawodzie i założył wesołe miasteczko. Przebywanie z dziećmi było dla niego przyjemnością, odstresowywało go. Pamiętam, że jeździli z tym lunaparkiem po całej Polsce. Ja go jednak nie lubiłam. Bałam się, bo w takich miejscach często zdarzały się wypadki, nawet śmiertelne. Na szczęście my ich uniknęliśmy. Opatrzność nad nami czuwała. W domu zawsze panowała świąteczna atmosfera. No i było tam dużo zwierząt - tata ciągle przynosił porzucone psy i koty, miał wielkie serce.

Buntowała się Pani, będąc nastolatką?

- Nigdy. Rodzice raczej nie mieli ze mną problemów. Buntowało się natomiast moje przybrane rodzeństwo. Wiedziałam, że mamę i tatę dużo to kosztuje, więc nie chciałam im dorzucać kolejnych zmartwień.

Wychowali Panią na niezależną kobietę...

- To prawda. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Niezależna

jestem finansowo, artystycznie, społecznie. Można powiedzieć, że w każdej dziedzinie życia. Nie wyobrażam sobie bowiem, bym musiała prosić męża o pieniądze na cokolwiek. Cenię to w sobie. Stanisław zresztą też. Tej samodzielności uczyliśmy także nasze dzieci.

Ich wychowanie łączyła Pani z intensywną pracą.

- Powiem panu szczerze... Gdy dzieci były w wieku szkolnym, często mi wymawiały, że poświęcam im za mało czasu, nie uczestniczę w ich życiu. Te słowa były dla mnie ciosem w samo serce. Tym bardziej, że się z tym nie zgadzałam. Teraz, z perspektywy lat, Basia i Jurek mówią co innego. Nie rozumieją tamtych pretensji. Wręcz przeciwnie: cieszą się, że już wtedy miały tak zaradną i niezależną mamę.

Żałuje Pani czegoś w życiu?

- Zacznijmy od tego, że nie cierpię się oglądać za siebie. Nigdy nie myślę: To zrobiłam źle, tamto jeszcze gorzej... Trzeba iść do przodu, a problemy traktować jak ważną lekcję. Po to w końcu je mamy, aby się czegoś nauczyć, coś zrozumieć. Śmiało mogę powiedzieć, że niczego w życiu nie żałuję.

Na emeryturę się Pani nie wybiera?

- Nie zamierzam. Uważam, że człowiek jest tyle wart, ile warta jest jego praca. A swoją bardzo lubię, nie chcę jej porzucać. Poza tym pragnę nadal grać, choćby ze względów ekonomicznych. Bo nie oszukujmy się, ale za 1100 złotych emerytury wcale nie tak łatwo utrzymać siebie i zwierzęta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji