Artykuły

Paweł

Teatralny nienasyceniec. Nieokiełznany sybaryta Melpomeny. Technicznie nieskazitelny długodystansowiec. Szara, ciągle uśmiechnięta eminencja Cricoteki, teatru PWST, Teatru Słowackiego, Teatru Scena STU wreszcie - tragicznie zmarłego PAWŁA SZOTA wspomina Paweł Głowacki.

Jak siadał - to był cud. Jak wreszcie siadał i siedział spokojnie, albo jak wreszcie przystawał i przez minutę był po bożemu, tylko tu i teraz, z umiarem, nie przebierając nogami. To zawsze miało walor epifanii, ocalającego odkrycia, że świat jednak nie jest wielkim truchtem, zadyszką przewlekłą, potem i wiecznym lękiem, że się nie zdąży. Rzecz jasna - że się nie zdąży do teatru.

Tak, gdy Paweł Szot łaskawie aplikował sobie chwilę wytchnienia - wszyscy żeśmy piszczeli z ulgą. Owszem. Z reguły jednak nikt się nie nabierał na te kiwki bezruchu. Nikt nie chciał z siebie durnia ufności zrobić, bo każdy

wiedział, co wiedziały wszystkie niemowlęta Krakowa, że mianowicie, jak Szot cudem siedzi, to w istocie i tak nie siedzi, lecz leci. Leci, pędzi, sunie - siedząc.

Teatralny nienasyceniec. Nieokiełznany sybaryta Melpomeny. Technicznie nieskazitelny długodystansowiec. Szara, ciągle uśmiechnięta eminencja Cricoteki, teatru PWST, Teatru Słowackiego, Teatru Scena STU wreszcie. Trzeba było latać, trzeba było załatwiać, bo kto załatwi, jak on nie załatwi? No, kto? Ty? Zatem - wio!

Telefon... Spotkanie... Ustalić próby... Jechać do Gdańska na premierę... Być w Warszawie na festiwalu... Zobaczyć wystawę kantorowską... Ukoić malownicze furie dyrektora Orzechowskiego... Zapełnić widownię, bo kanclerz Gałuszka zblednie... Pomóc dyrektorowi Jasińskiemu okiełznać "Biesy"... Annę Dymną wesprzeć w Salonach Poezji... Być, wszędzie być, wszystko zobaczyć, panować nad sytuacją, trzymać palec na pulsie spraw... Telefon, bieg, jazda, umowy, namowy, bieg, jazda, terminy, premiery, wernisaże... Jeszcze tu, jeszcze tam, po czym - znów tu... Zawsze chciałem go zapytać, ile razy, do Starego, bądź Bagateli na 19.15 pędząc, wyhamowywał dopiero na Łysej Polanie. Chciałem...

Już jest za późno. Na Słowacji wielkie koło monstrualnej ciężarówki wcisnęło Pawła w ciemność bez końca i dziś już za późno na przegapione pytania. Zginął. Po co Ci, Panie Boże, Szot, skoro i tak go nie dogonisz?... Jest tak potwornie za późno, że dowcipy durnieją. Pozostaje tylko to, co zawsze jako tako koi bezradność. Pamięć. Czy Paweł dlatego całą czułość i mózg teatrowi Tadeusza Kantora oddał we władanie, gdyż właśnie pamięć, wiecznie obracająca się w popiół pamięć, była sednem nieogarnionych seansów Cricotu?

W mętnym, gotowym za byle co śmiertelnie się na ciebie obrazić światku teatralnym, Paweł - mag spraw za kulisami - był figurą jasną. Zwłaszcza wtedy, gdyś się z nim nie zgadzał - twarz jego nabierała jasności znakomitej. Nie widział powodu, by ci wciskać swoje podniebienie, albo boczyć się, że gustujesz w zupach innych. Człowiek normalny. Odcięty od interesowności, niezdolny do gier cwanych, uczciwy jak szczenię - bywało, że właśnie takim sobą, sobą zupełnie nie z naszego światka za dwa grosze, zdumiewał nasz światek. Ale też powiedzieć tylko tyle - to mało powiedzieć. Więc?

Raz na 365 dni, w każdą rocznicę śmierci Kantora, ósmego grudnia zwalniał i przez kwadrans stał na lodowatej Kanoniczej, przy bramie Cricoteki. Naprawdę zwalniał, naprawdę stał. Zamarzał. Czy taka była Pawła wierność? Rok w rok patrzył na żywe, przez aktorów Kantora czynione pomniki, na Wiecznego Wędrowca i Chasydów z Deską Ostatniego Ratunku. Przeczuwał istnienie dróg, co nie mają kresu? Lękał się, że deska ostatniego ratunku nie ocala zwłaszcza na końcu?

Kolejne pytania przegapione. I cisza, jak rok w rok ósmego grudnia na Kanoniczej. Jak dwanaście, może trzynaście razy w przeszłości, kiedy obok nieogarnionego plecaka i deski, która nie ocala, patrzyłem na twarz Pawła skuloną tak, jak dwa lata temu, gdy w Warszawie wręczał mi prezent imieninowy - stare zdjęcie, zatrzymany w kadrze happening Kantora "Morski koncert" z 1967 roku.

Patrzę nań, gdy Pawła już nie ma. Ot, człeczyna w czarnym fraku tyłem do nas stoi na platformie wbitej w dno. Śmiesznie wymachuje łapkami. Przed nim słony ogrom, wielki jak Bóg wiecznie szemrzący w języku dla nas niepojętym. Człeczynie się zdaje, że dyryguje ogromem. Człeczynie się roi, że włada potęgą. Żal wchodzi w gardło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji