Artykuły

Żart Englerta z kamienną twarzą

"W małym dworku" wg Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Jana Englerta w Teatrze Telewizji. Pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.

Kiedy napisałem, że nie wiadomo tak naprawdę, o czym jest "W małym dworku" Stanisława Witkiewicza, pouczono mnie na Facebooku, że nie ma co o to pytać. Przecież Witkacy to spec od czystej formy. Treści więc nie szukać!

Jan Englert przyrządził, nie po raz pierwszy, ten dramat - tym razem dla Teatru Telewizji (premiera w ten poniedziałek!). I on zwykle upiera się interpretować Witkacowskie treści. Nie chce się dać nabierać autorowi na czystą formę. A przestrogi przed uniformizacją, przed życiem zdominowanym przez konsumpcję? A przeczucie rewolucji? O tym, jak Witkacy widział kulturę masową, nim ukształtowała się na dobre, było choćby wyreżyserowane w Narodowym przez Englerta "Bezimiennie dzieło" z 2013 r. Czy "W małym dworku" da się opisać przy użyciu podobnych narzędzi?

Nie do końca, bo to przede wszystkim perfekcyjnie skonstruowana parodia mrocznych rodzinnych dramatów. Tytułem nawiązująca do "W małym domku" Tadeusza Rittnera, ale przedrzeźniająca większych jeszcze ponuraków, z Henrykiem Ibsenem na czele. Sam pomysł, że można aż tak żonglować formą, był potwierdzeniem literackich teorii Witkacego. Ale czy to jest całkiem o niczym?

A o czym są najbardziej odjechane filmy Davida Lyncha? Aż trudno uwierzyć, że Witkacy napisał coś podobnego do ich klimatu w roku 1921. Jeszcze to, że w uładzone relacje ziemiańskiego dworku wdziera się widmo dopiero co zmarłej, a właściwie zabitej przez pana domu żony, jesteśmy w stanie znieść. Widmo, które je i pije, a na dokładkę ujawnia swój dziennik. Finał jest nie tylko makabryczny, ale okrutny. Zabawa cierpieniem i śmiercią - jak u Lyncha. Więc o czym to jest? O zagładzie tradycyjnej rodziny i świata? O sile kobiet wobec słabości mężczyzn? Z rozproszonych kawałków można składać do woli różne refleksje. Sam Englert zwraca uwagę na jedno zdanie: jeśli na tamtym świecie jest jak na tym, nic nie ma sensu.

Ma sens takie pokazywanie świata? Niektórzy się oburzą i nawet ich zrozumiem. Ale to wciąga. Zwłaszcza w wersji Englerta, który każe to grać aktorom jak smoliście czarną komedię. I dodaje jeszcze naddatek. Jakiś swój szczególny styl wzmacniany zdjęciami Piotra Wojtowicza, muzyką Piotra Mossa - niby w stylu retro, a przecież groteskową, niepokojącą.

Sam Englert w roli pana domu Dyapanazego znowu - po "Lecie" Rittnera - jawi mi się jako soczysty typ komiczny i równocześnie ktoś, kto wychodzi z postaci i z boku bierze to wszystko w nawias. Jan Frycz bije rekordy najbardziej absurdalnych min w roli rządcy Kozdronia. A Przemysław Stippa, jako kuzyn Jęzory, drwi sobie z poetów, a trochę i Hamletów (dopiero co go zagrał) kreacją na miarę roku.

Tylko że w tym przypadku nie da się nie wymienić wszystkich. Beaty Ścibakówny jako całkiem materialnego widma. Dwóch młodziutkich aktorek: Pauliny Szostak i Michaliny Łabacz, jako córek fatalnej pary, świetnie przedrzeźniających dziecięcość. Agata Różycka gra ich nową opiekunkę Anetę.

Jest w rzeczywistości młodsza od nich, a jednak tu drapieżna i stylowa. Oskar Hamerski (Maszejko), Ewa Konstancja Bułhak (służąca Urszula) i Bartłomiej Bobrowski (kuchcik) - każde z nich wydaje się nieodzowne, bo tu każdy szczegół jest nieodzowny. Poza Różycką wszyscy są z Teatru Narodowego.

Opowiedziane jest to jak wyrafinowany dowcip, który cedzi się z kamienną twarzą. A ja wciąż się nad nim zastanawiam. Bo jak na parodię ogarnia nas po tym zbyt wielka melancholia...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji