Artykuły

Zabawa (z) Rymkiewiczem

"Dwór nad Narwią" Jarosława Marka Rymkiewicza w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.

Jarosław Rymkiewicz przeżywa mały sceniczny renesans jako dramaturg z bardzo dawnych czasów. Rzecz w tym, że to nieco inny Rymkiewicz niż ten dzisiejszy. Czy granie dziś jego dawnych sztuk to rodzaj żartu, a może prowokacji? Niekoniecznie, choć kryje się w tym pewna przewrotność. A zarazem na pewno to wyzwanie dla widza. Na kryzys współczesnej dramaturgii to lek jak znalazł.

Wszyscy mieli poczucie, że wystawiając w roku 2018 "Ułanów" w Teatrze Narodowym, Piotr Cieplak zabawił się paradoksem. Dawne drwinki wielkiego pisarza i poety z romantyzmu i z polskiej historii, skądinąd wyrafinowane i wieloznaczne, są dziś nie do końca zgodne z jego obecną wizją świata, odkąd zaleca Polakom trwanie przy tymże romantyzmie, i to mocno upolitycznionym. Tym niemniej dzisiejszy Rymkiewicz wyraził zgodę na wystawienie "Ułanów". I zgodził się też na "Dwór nad Narwią" w teatrze Ateneum. Na premierze była nawet jego żona.

Zajął się tym kolejnym tekstem Rymkiewicza Artur Tyszkiewicz, jeden z najciekawszych polskich reżyserów. "Ułani" pochodzą z 1975 roku i byli wystawiani 8 razy. "Dwór..." miał premierę w roku 1979 (w Szczecinie) i był grany w teatrach tylko DWA razy (po raz ostatni w 1984). To więc swoista archeologia.

Cieplak podszedł do tekstu ofensywnie stawiając kilka kropek nad "i" za autora. Udekorował teatralną przestrzeń "muzeum ułaństwa" nie szczędząc nam aluzji do współczesnych politycznych sporów jego środowiska z prawicą. Moim zdaniem niepotrzebnie, to łopatologia, która na szczęście nie popsuła dziwacznego, ale inspirującego klimatu samej sztuki (także dzięki aktorom Narodowego).

Tyszkiewicz niczego takiego nie zrobił. Można by rzec zabrał się za tekst bez podawanych na siłę kontekstów. Kazał nam ich szukać samemu. Skądinąd ta sztuka, pozornie prostsza niż "Ułani", jest jeszcze trudniejsza, gdy ją przychodzi interpretować.

Uwaga: trochę spoileruję. Punkt wyjścia to czarna komedia. W zrujnowanym dworze zagnieździły się upiory i nie chcą go opuścić, kiedy zgłasza się nowym właściciel, który chce wszystko modernizować. Upiory są duchami dawnych (choć i mniej dawnych - Lutek) Polaków. Nawet nie wiemy do końca, kiedy to się dzieje. Pewne uwagi ("Wiadomości literackie") wskazywałyby na międzywojnie. Ale wtedy do Pułtuska nie jeździły PKS-y. Z kolei w latach 70. raczej nie kupowało się dworów za własne oszczędności. Język nowego nabywcy jest zdecydowanie kapitalistyczny. Ta niejednoznaczność to jednak dopiero początek, bo wiele razy zadacie sobie pytanie: o czym to jest?

Możemy się do woli upajać rozszyfrowaniem głównej metafory. Upiory historii nas nie opuściły. Ba, utrudniają nam normalne życie, choć przecież te komplikacje jakoś nas wciągają i bywają wręcz przyjemne. Dotyczą nawet tych, którzy temu zaprzeczają (nowy właściciel Tadeusz). Są i prześmieszki z "ziemiańskości" naszej zbiorowej wyobraźni. Szlachecki dworek to jeden z jej najtrwalszych elementów, choć zdecydowana większość z nas wywodzi się z klasy chłopskiej. Na ale, jak mawia Jan Englert, każdy Polak jest szlachcicem.

Fabuła jednak się komplikuje i niczego więcej nie podejmuję się objaśniać. Także zaskakującego finału (związek żywej kobiety z trupem), skądinąd jakby ucinającego wszystko za wcześnie. Pozostawiającego nas bez odpowiedzi. Choć wystawiony w Ateneum na dwa akty dramat jest długi.

Mamy piętrowe nawiązania do polskiego romantyzmu, ale jakby nie tylko. Część zawijasów akcji służy "zabawie", choć opis całości jako czarnej komedii (a tak robi to Ateneum dla reklamy) znów nie oddaje tego, co dostajemy na scenie. Pod koniec jedna z postaci, upiór Lutek (grany przez Tomasza Schuchardta), próbuje nawet objaśnić tekstem oddzielnego monologu intencje autora, ale bardziej jeszcze wszystko zaciemnia. Tę niepewność można było wyczuć w końcowych, mocno niepewnych oklaskach. Publika na trzecim przedstawieniu od premiery była bardzo skonfundowana.

Zarazem ta dziwność pociąga. To jest dobrze napisane. Odnajdujemy te same obsesje, które Rymkiewicz przejawia do dziś, tylko używa w innej jakby sprawie. Jest fascynacja upiornością, tajemnicą, śmiercią, krwią, której wątek pojawia się po wiele razy, także w czysto wampirycznych scenach.

Na tle dzisiejszej plakatowości teatru w prezentacji wszelkich tez, i to pomimo dziwności formalnych, Tyszkiewicz zdecydował się na rzecz ryzykowną. Wystawił "po bożemu" coś naprawdę niezwykłego. Na ile zaapelował do naszego rozumu, a na ile do podświadomej wrażliwości? To jest obrazoburcze, ale też nie całkiem. Stosunek do własnej historii jest nam także objaśniany w monologu Lutka-Schuchardta. Powtórzę: niejasno i bez pełnej korelacji z tym co się wcześniej działo na scenie.

Przypomina się formułka za którą atakowano, w moim przekonaniu na wyrost, Donalda Tuska: "polskość to nienormalność". Ale ten dawny Rymkiewicz mówiąc nam to, chyba nie wydaje wyroków. Po prostu niczemu się nie dziwi.

Tyszkiewicz znakomicie odnajduje się w klimacie absurdu, który oddaje się tym mocniej, czym gra się to bardziej "po bożemu". To przecież świetny interpretator zarówno Sławomira Mrożka jak Hanocha Levina. Rymkiewicz okazuje się zaś jeszcze bardziej piętrowy od nich. Prawda, w kilku momentach miałem poczucie, że pomysł poety rozmywa się odrobinę w jego własnym gadulstwie, że trwa to zbyt długo. A jednak do końca byłem trochę zaczarowany. Choć to zdaje się bardzo indywidualna moja przypadłość.

Pomogli reżyserowi jego stali współpracownicy. Aleksandra Gąsior stworzyła tym razem scenografię rozkosznie żonglującą rekwizytami historycznej rupieciarni. Borys Kunkiewicz włączał się bardzo dyskretnie posępną, a jednak nieco pastiszową muzyką. Wreszcie zaś aktorzy dali z siebie wszystko.

Kapitalnie przerysowani od pierwszego akordu w roli upiorów Krzysztof Gosztyła (Jenerał) i Przemysław Bluszcz (Porucznik), a pola nie ustępuje im, co tym bardziej cieszy, młody aktor Mateusz Łapka jako duch poety Kamila. Do tego egzaltowany gest Ewy Telegi (Hrabina Amelia) i podszyta dziwnością zwyczajność Tadeusza (Dariusz Wnuk) i Basi (Katarzyna Zawiślak-Dolny). Toporność chłopskiego widma, Walka (Bartłomiej Nowosielski) i czarująca sofistyczność Profesora badającego świat upiorów (Janusz Łagodziński).

Dwie osoby nagrodziłbym najbardziej, choć spośród wyrównanego zespołu. Schuchardt zasługuje na najwyższe pochwały za postać do końca nie całkiem rozpoznaną, choć złożoną z gestów i tików upiora. A Katarzynę Ucherską (niedawno chwaliłem za rolę we "Wszechmocnych w sieci" w Kamienicy) trzeba wyróżnić za perwersyjne uśmiechy. Ona czy Łapka to kolejne nadzieje polskiego teatru. Boleję tylko, że nie zagrała spodziewana początkowo Paulina Gałązka. No ale wybrała serial.

Niestety nie wróżę "Dworowi nad Narwią" wielkiego rozgłosu. Diabli wiedzą o czym to jest, a już zupełnie nie da się powiedzieć, czemu i komu ma służyć. Aluzje do romantycznych wątków i postaci, choćby prześmiewcze, stają się nieczytelne dla elity, która od romantyzmu odwróciła się tyłem. Smutny paradoks. Żeby z czegoś żartować, warto to coś najpierw poznać. Twórcy jeszcze znają, widzowie już niekoniecznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji