Artykuły

Pinokio z Brechta

Maciej Englert przekonał publiczność "Opery za trzy grosze", że Brecht nie pisał sztuk teatralnych, lecz scenariusze komiksów i kabaretowe scenki.

Pierwsze i ostatnie wrażenie, jakie wynosi się ze spotkania z tą inscenizacją, to uczucie nudy. Nudy i złego smaku. Trzyipółgodzinny komiks o londyńskim bandziorze Mackie'm Majchrze, który nie umiał zrezygnować z dziwek nawet pod szubienicą, ożywiają dwie sceny - efektownie "wypunktowany" stożkami światła rozśpiewany dialog o cynizmie świata pomiędzy sknerą Peachumem (niemal dickensowska rola Krzysztofo Dracza), jego żoną (Halina Śmiela) i lekkomyślną córką oraz kłócący się w więzieniu o względy Mackie'ego duet dziewuch - nieco sztywnej Polly (Kinga Preis) i frywolnej Lucy (Jolanta Kaszyńska). Tyle warto zapamiętać. Reszta jest kiczem do wyrzucenia.

W jakiejś mierze podziwiam pracę reżysera. W gigantycznej przestrzeni pokazuje bez żenady fałszywe śpiewy, nieporadny ruch (częściej bezruch) pod czarnym akweduktem w poprzek sceny i brzydkie kostiumy z targowiska starzyzną. Bo każde zakłopotanie widza jest tu unieważnione mrużeniem oka. To, że bohaterowie mają jak Pinokio ciała z drewna, że nie umieją tańczyć ni śpiewać, to tylko efekt Brechtowskiego teatru epickiego - mówią autorzy spektaklu. Bo to Brecht określił potrzebę odejścia od powierzchowności Wrażeń i przeżyć. Brecht nie chciał teatralnej iluzji. Tylko że postacie Brechta w "Operze" - może i wbrew autorowi - opowiadały barwną historię. Mackie (fatalna rola Roberta Gonery) nie był wycinanką z czarnego papieru, a londyńskie dzielnice nędzy nie składały się wyłącznie z lasek, protez i szmat, lecz z żywych łudzi. Mackie prowadził grę z kobietami, czymś je czarował, przekonywał do siebie, skoro wszystkie chciały go mieć dla siebie. Maciej Englert doszczętnie ogołocił postacie z emocji i racji. W nowym tłumaczeniu Jacka St. Burasa mówią one językiem polskiego knajactwa przebranego w cylindry i meloniki. Przepadła poetyckość języka, jego autentyzm i artyzm. Pozostało klepisko szopy, w której rzecz się dzieje.

Od pierwszej sceny oglądamy groteskę, której bohaterowie są wycięci z dykty. Tylko Krzysztof Dracz zagrał postać, którą można rozpoznać nawet w ciemności. Wszyscy inni cytowali błazenady z kabareciku Olgi Lipińskiej. Hop, siup na kanapie - to zasada określająca przebieg miłosnych intryg pomiędzy Mackie'm a dziwkami. Przeszli w głąb sceny, wyszli z oporami na proscenium - to zachowania ukazujące przemiany bohaterów i policyjne gonitwy. Nad wszystkimi świeci komplet lampek choinkowych i księżyc na sznurku. Dobrze choć, że Kinga Preis i Jolanta Fraszyńska mogły zaśpiewać.

O czym traktuje ta gangsterska historia, nie wiem. Wszystko jest tu od razu śmieszne, umówione i zapowiedziane jak na szkolnej akademii z udziałem policjantów z filmów Chaplina. Światem rządzi pieniądz - ot, cała puenta. Brak refleksji Brechta, że człowiek jednak zmienia się pod wpływem zdarzeń. Zamiast operowej, więc ironicznej baśni a rebour o tym, jak zło i przemoc depczą miłość czy miłosierdzie, Maciej Englert dał farsę bez dobrego śpiewania, bez ekspresji ciała i bez dowcipu.

Nie wystarczy koń naturalnej wielkości w finale, by powtórzyć sens "Operetki" Gombrowicza. Bo komiks nie ma drugiego planu, nie słychać w nim żadnego dźwięku, a słowo nie ma znaczenia. Więc i na scenie Teatru Polskiego nie znalazłem o sobie żadnej wiedzy, lecz ogłuszający rechot policjantów i złodziei. Brzydko się bawicie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji