Artykuły

Jak zechce niebo

"Tartuffe" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Agnieszka Fryz-Więcek w Didaskaliach.

Zaczyna się efektownie: wchodzących na widownię zaskakuje ogrom- jak na panujące warunki lokalowe - scenografii, przedstawiającej wysokie wnętrze pałacowego salonu z wielkimi lustrami, złoconymi meblami, kryształowym żyrandolem i dużymi oknami, przez które sączy się chłodne światło dnia. Wyfroterowana na wysoki połysk podłoga zachodzi na trzy pierwsze rzędy widowni, co sprawia, że publiczność, która może przeglądać się w pałacowych zwierciadłach, czuje się jakby siedziała we wnętrzu XVII-wiecznego salonu. Dopiero po chwili uważne oko wyławia dwie współczesne, elektryczne lampy umiejscowione po obu stronach kominka. Gdy zjawiają się domownicy - Elmira w jaskrawoczerwonej wydekoltowanej koktajlowej sukni, Marianna w opadających spodniach od piżamy, Damis w wymiętym czarnym podkoszulku, Kleant w niemowlęco pastelowym polo, pani Pernelle w czarnym kostiumie i nobliwym kapeluszu oraz Doryna w czarnych welurach eleganckiej pokojówki - staje się jasne: jesteśmy raczej we współczesnym Paryżu. W bogatej dzielnicy, w której grzeczne córeczki tatusia noszą białe pończochy i szafirowe płaszczyki o kroju princess z białą futrzaną czapką uszanką (ach, ta miłość Francuzów do Rosji). Słucha się tu Corellego, Mozarta i słodkich wokalistek pop znad Sekwany, wszystko jest wysmakowane i trs chic. W miarę śledzenia spektaklu przekonujemy się, że mamy do czynienia z efektownym kostiumem (kamuflażem?), z którego bynajmniej nie należy wyciągać wniosków interpretacyjnych, bo nie o współczesną Francję tu chodzi, a raczej o typową zamożną familię w ogóle.

Reżyser i autor adaptacji, balansując między rozmaitymi tonacjami, ewidentnie chciał widzów zaskoczyć i pozbawić wygodnego przeświadczenia, że oto oglądamy szacowną klasykę. Jedne fragmenty sztuki odegrane zostały niczym lekka, błyskotliwa komedia obyczajowa, inne zyskały przejmujący dramatyzm, momenty farsowe przeplatały się ze scenami utrzymanymi w poetyce absurdu. Jak rozumiem, starał się w ten sposób sięgnąć głębiej, wyjść poza obyczajową satyrę czy też smakowanie narzucających się, choć zawoalowanych aluzji na temat chociażby ureligijnienia naszego życia społecznego. Niestety, musiał za to zapłacić pewną cenę, bo choć spektakl toczy się płynnie, to momentami brak mu spójności, a poszczególne sceny-numery funkcjonują jakby osobno.

Zanim na scenę wejdą Orgon i Tartuffe, akcja rozgrywa się zgodnie z wymogami realizmu. Reżyser zadbał o to, by utyskiwania pani Pernelle miały jakiś punkt zaczepienia w rzeczywistości: rozwaleni na kanapach, zblazowani młodzi ludzie spokojnie, wręcz ze znudzeniem wysłuchują tyrad babki (pewnie nie po raz pierwszy), piękna Elmira kwituje przytyki do swego prowadzenia się z wyrozumiale promiennym uśmiechem, a za plecami starszej pani stara się poskromić młodzież; Doryna pyskuje, więc słusznie dostaje burę. Ot, wesoła i dobrze się ze sobą czująca bogata rodzinka, która, popijając kawę, szczęśliwie dotrwała do końca wizyty uciążliwej, acz nieszkodliwej teściowej i babci. Halina Kwiatkowska gra tę postać rodzajowo, ale inteligentnie, bez szarży. W jej wykonaniu pani Pernelle ma może dość staroświeckie poglądy, na pewno nie jest zbyt mądra i uwielbia zrzędliwie przypinać ludziom łatki, ale nie można jej nazwać straszliwą dewotką.

Pojawienie się Orgona (Krzysztof Globisz) wprowadza pewien zgrzyt. Nie tylko dlatego że - podobnie jak matka - ewidentnie odstaje od reszty wyluzowanej kompanii: to kompletnie pozbawiony poczucia humoru, nudny biznesmen w brązowym garniturze i z teczką w ręku, który zmęczony powraca ze służbowego wyjazdu. Dysonans bierze się bardziej stąd, że słynnej pierwszej popisowej sceny Orgona z Doryną, w której, bagatelizując chorobę żony, troskliwie dopytuje się o samopoczucie zdrowego jak koń Tartuffe'a, nie sposób potraktować realistycznie. Należy ona do porządku czystej farsy. Globisz i tak stara się nieco uprawdopodobnić sytuację, każąc bohaterowi w zabawny sposób koncentrować się na dosypywaniu gigantycznych ilości cukru do herbaty i chlipaniu jej łyżeczką, puszczając mimo uszu relacje służącej. Orgon w inscenizacji Grabowskiego jest człowiekiem prostodusznym i poczciwym, ale o wybuchowym, by nie powiedzieć - cholerycznym charakterze. Jest przyzwyczajony do posłuchu i ma swoje utarte nawyki: Doryna skwapliwie szykuje herbaciany stolik, przy którym pan domu zasiada zaraz po powrocie. Napotykając na opór, reaguje agresją, której histeryczne natężenie zdaje się pokrywać lęk, zagubienie, niespełnienie, wyraźny brak równowagi wewnętrznej. Z tych powodów bierze się zapewne jego fascynacja Tartuffem, którego obecność wnosi w życie Orgona spokój, a świadomość zdążania do zbawiennego celu koi skołatane nerwy.

Globiszowi przypadło dość trudne zadanie - jak uwiarygodnić postać, której zaślepienie budzi podejrzenia o umysłową ociężałość i który przedstawiany jest wyłącznie w kompromitujących sytuacjach? Co dostrzegła w tym znerwicowanym poczciwinie efektowna żona? Czyżby aż tak się zmienił pod wpływem Tartuffe'a? Orgon momentami przeraża gwałtownością, kiedy indziej szczerze bawi, wzrusza, a nawet budzi sympatię, ale bezsprzecznie jest to indywiduum z innej bajki. To - od początku do końca - bohater farsy, który powody swego urzeczenia Tartuffem wyjaśnia bełkocząc: "To człowiek, który...a! człowiek... no... człowiek". Mając do wygłoszenia podobnie błyskotliwe teksty, Globisz buduje bardzo dynamiczną, wyrazistą postać i często zagarnia całą uwagę widzów.

Ten Orgon nie chce nikogo skrzywdzić, lecz jest święcie przekonany, że odnalazł jedynie słuszną drogę. Dlatego kąśliwymi uwagami i atakami furii reaguje na opór ze strony rodziny i w końcu - w dobrej wierze - autorytarnymi decyzjami stara się skierować na właściwe tory zbłąkanych domowników. I autentycznie cierpi, gdy widzi, że jego ukochana córeczka (Katarzyna Warnke) nie podziela entuzjazmu dla planu małżeństwa z Tartuffem.

Marianna, blond piękność o usteczkach wydętych w grymasie zblazowania, jest osobą zadziwiająco bierną. I tego paraliżu postaci, która apatycznie snuje się po scenie, nie wywołuje dopiero niekorzystna decyzja ojca w sprawie zamążpójścia. Marianna już od pierwszej sceny po prostu każe się podziwiać, a jej aktywność ogranicza się do zmian kreacji, które komponuje dość ekstrawagancko - w myśl zasady, że "ładnemu we wszystkim ładnie". Wprawdzie grzecznie ćwiczy chodzenie z książką na głowie, ale prześwitujący przez białą koronkową sukienkę pomarańczowy stanik od stroju kąpielowego wskazuje na nieśmiałe pragnienie wyrwania się spod kurateli. Taka koncepcja postaci, sugestywnie zagranej, wypływa z odczytania tekstu we współczesnej perspektywie - podobnej anemiczności reakcji dzisiejszej dziewczyny w sprawach, które jej żywotnie dotyczą, nie sposób bowiem usprawiedliwić tylko wychowaniem w posłuszeństwie - muszą wynikać z charakteru. Marianna to rozpieszczona kotka, która zachowuje się jak małe dziecko i takie też stosuje metody - by przekonać ojca do zmiany decyzji, wskakuje mu na kolana, zastyga w niewygodnej, dziwacznej pozie i robi minkę skrzywdzonego niewiniątka. Na twarzy ojca maluje się dyskomfort, skrępowanie, miłość do wychuchanej jedynaczki walczy z miłością do Tartuffe'a, ale w końcu przegrywa.

Tylko mimoza chowana w cieplarnianych warunkach może pytać ukochanego o radę w kwestii małżeństwa z kimś innym. Zresztą scena z Walerym (Andrzej Rozmus), psychologicznie niezbyt przekonująca nawet w realiach XVII-wiecznych, została zainscenizowana z przymrużeniem oka: sztywny i papierowy, jakby wycięty z żurnala amant pojawia się i znika z kolejnymi białymi goździkami w ręku. Odziany w biel i błękit, grzeczny, ulizany, kulturalnie ważący słowa, ironiczne ucieleśnienie marzeń matek na temat idealnego narzeczonego córki. Pozbawione werwy przekomarzania kochanków, którym wychowanie nie pozwala otwarcie mówić o uczuciach, nużą i drażnią infantylizmem. W końcu jednak miłość Marianny i Walerego znajduje ujście poza słowami: pogodzeni przez Dorynę kochankowie - ku zaskoczeniu i uciesze widzów - wykonują dość nieudolny i toporny siłą rzeczy, ale pełen żaru i dobrych chęci pseudobaletowy popis z wynoszeniem partnerki na rękach ze sceny.

Marianna czuje się własnością ojca w sensie dosłownym - jej ciało pochodzi z jego ciała - i nie potrafi mu się przeciwstawić. Kiedy zupełnie traci nadzieję, że uda jej się uniknąć małżeństwa ze znienawidzonym Tartuffem, tłumione uczucia eksplodują w niespodziewanie dramatyczny sposób - zrozpaczona dziewczyna, miarowo okrążając stół, jak w malignie zrzuca z siebie ubranie, zapewniając ojca, że odda mu wszystko i błaga: "Tylko nie sięgaj po moją osobę", po czym naga i bezbronna znika w ciemnościach za drzwiami. Ta scena, zaskakująca, choć zdaje się organicznie wypływać z charakteru postaci i rozwoju sytuacji, niesie ładunek prawdziwej emocji.

Spektakl Grabowskiego to aktorski koncert, w którym funkcję dyrygenta pełni Doryna. Urszula Kiebzak wydaje się stworzona do tej roli, w jej interpretacji pokojówka jest władcza i pyskata, jak chce Molier, ale jednocześnie jej tyrady nie przeradzają się w rezonerskie ględzenie. Aktorka potrafi przyjmować rozmaite tony: w popisowej scenie z Orgonem nabożnie deklamuje z buzią w ciup, chcąc zmusić Mariannę do działania - wpada w zabawny śpiewny falset, z Orgonem przyjmuje ton kpiarski, z Tartuffe'a jawnie szydzi.

Grabowski dokonał w tekście Moliera poważnych skrótów, które sprawiają, że akcja toczy się wartko (całość trwa niespełna dwie godziny), każde słowo padające za sceny ma swoją wagę, bo żaden temat nie jest wygrywany więcej niż raz, ani zagadany. Wyjątek stanowią tyrady uczciwego Kleanta (Tadeusz Huk), który, przepełniony mądrością i prawdziwą pobożnością, stara się w rozmowie, jasno stawiając sprawę, rozwiązywać konflikty, jednak te zbożne wysiłki pozostają żałośnie bezowocne.

W przeciwieństwie do niego Tartuffe (Zbigniew W. Kaleta) to postać przerażająco skuteczna. Długowłosy brodaty chudzielec o wyglądzie ascety, w szarych szmatach z second handu i trampkach, początkowo budzi lekceważenie i nieodparcie śmieszy, gdy wyznając miłość Elmirze tarza się w mękach namiętności po kanapie i pokrzykuje, że jest przecież mężczyzną. Już w chwilę potem zmuszeni jesteśmy jednak go docenić, kiedy - zagrożony totalną kompromitacją - brawurowym, histerycznym samooskarżeniem w genialny sposób potrafi odwrócić od siebie podejrzenia i jeszcze bardziej omamić Orgona. Zaskoczony i zdezorientowany Damis (Piotr Polak), który w bezsilnej furii skacze jak małpa w klatce i niemal obija się o ściany salonu, nie jest w stanie przekonać ojca o prawdziwości swoich słów, toteż nie pozostaje mu nic innego, jak uciekać z domu przed jego niepohamowanym gniewem.

Po tej scenie nie mamy już wątpliwości, że nawiedzony przybłęda, który przed chwilą tarzał się po podłodze jak opętany, to wcielone zło. I poczciwy Kleant nic nie wskóra swymi perorami - Tartuffe nawet się zbytnio nie wysila, gdy przyciskany do muru (ściślej: wpychany na kanapę), aby pogodził ojca z synem, w pewnym momencie zaciąga się papierosem, rzuca okiem na zegarek rozmówcy i stwierdzając spokojnie: "Mam obowiązki wobec mojej wiary, / Więc pan daruje, muszę się oddalić" - po prostu wychodzi. Kaleta buduje postać fascynującą swym zdeprawowaniem, jego Tartuffe ma chłodną determinację w spojrzeniu, przenikliwość szaleńca i genetyczną - jak się wydaje - niezdolność do odczuwania wyrzutów sumienia. To wręcz - sięgając po termin medyczny - osobowość psychopatyczna: "Jeśli jedyną przeszkodą jest Niebo, / Dla mnie usunąć ją to nic wielkiego" mówi, napełniając kieliszki, do Elmiry (Katarzyna Gniewkowska), która pozornie ulega jego zapałom. I zdajemy sobie sprawę, że jest o tym najszczerzej przekonany. Uwiedzenie takiego głodnego duchowej strawy prostaczka jak Orgon to dla niego bułka z masłem. Dlatego, aby go pokonać, na plac boju musi wstąpić pani domu, kobieta świadoma swej urody i klasy, ale przede wszystkim - inteligentny przeciwnik, biegły w sztuce uwodzenia. Elmira, w pierwszej części spektaklu powściągliwa i pełna naturalnego wdzięku, w drugiej udowadnia, że potrafi walczyć jak lwica. Odnosimy nawet wrażenie, że odczuwa pewną satysfakcję z faktu, że może się zemścić, czyniąc pożytek ze swoich wdzięków.

W kulminacyjnej scenie zasadzki na Tartuffe'a jest i śmiesznie, i strasznie. Elmira, tak jak publiczność, nie kryje rozbawienia, gdy udaje jej się wepchnąć męża pod niewysoki stolik, nad którym za chwilę odegrana zostanie symfonia hipokryzji po hasłem: "Sianie zgorszenia jest obrazą Nieba, / Żeby nie grzeszyć, cicho grzeszyć trzeba". Tartuffe, początkowo podejrzliwy jak szczur, w końcu traci swój zwierzęcy instynkt i przeraźliwie wprawnie - jak na burzę zmysłów - pozbywa się odzieży. Zdemaskowany ucieka, lecz gdy ponownie się pojawi w niegustownym szarym garniturze, by zatriumfować i sięgnąć po majątek Orgona, wzbudzi grozę podszytą fizycznym obrzydzeniem.

* * *

Przyznam się, że pobierając nauki w schyłkowej komunie Świętoszka czytałam z lekkim znudzeniem, jako utwór z zamierzchłej przeszłości. Świętoszkowaniem nikt by wówczas daleko nie zaszedł, szkolne dyskusje o hipokryzji miały temperaturę dość letnią, a aluzje tropiło się raczej w innych tekstach. Natomiast oglądając Tartuffe'a w Starym Teatrze, przecierałam oczy - i uszy - ze zdumienia. Czy taki sposób prowadzenia rozmowy czegoś nie przypomina: "KLEANT: Dałeś mu słowo, że będzie twym zięciem? ORGON: Tak. KLEANT: Dzień wybrałeś z myślą o tym święcie. ORGON: Owszem. KLEANT: To po co ślub jest odkładany? ORGON: Nie wiem. KLEANT: Masz może jakieś inne plany? ORGON: Może. KLEANT: Chcesz słowu uchybić własnemu? ORGON: Tego nie mówię. KLEANT: Więc nie ma problemu (...) żebyś go dochował. ORGON: Zależy. KLEANT: Nie kręć, chodzi o pół słowa (). ORGON: Dziękujmy Niebu. (...) KLEANT: Lecz co (...) zamierzasz? ORGON: Zrobić / Jak zechce Niebo ". Majstersztykiem jest finał ze słodko uśmiechniętą Alicją Bienicewicz, która odziana w tandetną łososiową garsonkę wciela się w postać Oficera Gwardii Królewskiej i przynosi ułaskawienie Monarchy. To trzeba zobaczyć.

Myślę, że nikogo nie zdziwił fakt, że Mikołaj Grabowski, którego artystyczny temperament ciągnie w stronę - nazwijmy to - analizy meandrów życia społecznego, sięgnął po ten tekst. Na szczęście jednak, mimo że w spektaklu Starego Teatru nie brak aluzji, stanowią one tylko jeden ze smaczków przedstawienia, które przede wszystkim bawi, ale może też dać do myślenia. Choćby na temat poczucia moralnej wyższości i niebezpiecznych pokus uszczęśliwiania bliźnich na siłę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji