Artykuły

Pociąg do polityki

Spektakle warszawskiego Festiwalu Teatralnego EXPRESS EC 47 ocenia Piotr Piber w Didaskaliach.

Polsko-niemiecki festiwal Express EC 47, który odbył się pod koniec kwietnia w Warszawie pod egidą Instytutu Teatralnego i pod hasłem "Od-cienie polityki", z założenia miał być przeglądem i konfrontacją spektakli koncentrujących się na społecznej sferze życia. Przedstawieniom towarzyszyły liczne imprezy dodatkowe - pokazy filmów, dyskusje, warsztaty teatralne prowadzone przez artystów z Polski i Niemiec. Można różnie oceniać poziom pokazywanych spektakli, ale trudno nie docenić ambitnego celu Expressu przypomnienia roli, jaką teatr powinien odgrywać w życiu wspólnoty, społeczeństwa. Teatr społeczny (polityczny), żywo i szybko reagujący na problemy współczesnej polis, nie kojarzy się Polsce dobrze, jakby przejście od totalitaryzmu do demokracji zwalniało go z tej funkcji. Być może warszawski festiwal, gromadząc skrajnie różne przedstawienia, dalekie od dosłowności i ciężaru doraźnej propagandy, w jakimś stopniu przyczyni się do zmiany tego stanu rzeczy.

Festiwal otworzył spektakl "Stanbild" ("Kadr") z Giessen, przygotowany przez Stefanie Lorey i Björna Auftraga, będący raczej eksperymentem, projektem realizowanym na oczach widzów, niż gotowym przedstawieniem. Każda z kilkudziesięciu biorących w nim udział osób z różnych krajów, nie będących zawodowymi aktorami, dostała od autorów minutę na publiczne wystąpienie. Można go było zapełnić dowolnie, jedynym rygorem był czas - po minucie mikrofon wyłączano i kolejny mówca dostawał swoje sześćdziesiąt sekund sławy na skalę widowni Teatru Małego. Wypowiedzi poszczególnych uczestników "Stanbild" w żaden sposób się ze sobą nie łączyły, jeżeli już, to przypadkowo. Niektórzy przygotowali się dobrze, dzieląc się z nami tym, co akurat leży im na wątrobie - usłyszeliśmy skargi na zamknięcie klubu Le Madame przez polityków, nadgorliwość policji, brak sympatii Polaków do rosyjskiego rządu. Przeważały głównie jednak głosy bezładne, nieskładne, ktoś opowiedział kiepski żart, ktoś inny zaśpiewał. Nie zabrakło modlitwy i pełnego znaczenia milczenia. Kilka osób sprawiało wrażenie, jakby przed chwilą, prosto z ulicy wypchnięto ich na scenę - i pewnie tak było. Odchodząc od mikrofonu, każdy z uczestników zapalał przyniesioną ze sobą lampę i stawał obok niej; pod koniec spektaklu, który zaczął się w ciemnościach, od sceny bił blask kilkudziesięciu większych i mniejszych żarówek.

"Stanbild" można interpretować przeróżnie - zarówno jako pochwałę wielogłosowości, otwartości współczesnego społeczeństwa, jak i przeciwnie (nie wiem, w jakiej mierze zgodnie z intencją twórców). Zobaczyłem w tym projekcie parodię, kompromitację marzeń o tym, że każdy powinien mieć prawo do nieskrępowanej wypowiedzi i skupiania na sobie uwagi innych. W praktyce prawo to niewiele daje - żyjemy przecież w świecie, w którym bez przerwy bombardują nas przypadkowe, mniej lub bardziej istotne informacje i historie, które przydarzyły się naszym bliźnim. Niektóre z nich są naprawdę ważne, nawet tragiczne, ale gdyby poświęcić im czas na serio, zabrakłoby nam czasu na własne życie. Nie da się jednak przed nimi uciec, jesteśmy więc skazani na pobieżne, chwilowe, wybiórcze zainteresowanie i natychmiastowe zapomnienie o tej całej magmie dochodzących do nas codziennie głosów, jak człowiek przerzucający kanały w telewizorze czy skanujący przelotnie wzrokiem tekst w internetowej przeglądarce.

"Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna" [na zdjęciu] Pawła Demirskiego w reżyserii Michała Zadary z gdańskiego Teatru Wybrzeże był jednym z bardziej oczekiwanych wydarzeń Expressu. Przedstawienie dotyczące ważnego epizodu historii najnowszej, tak naprawdę bardziej już ze strefy mitycznej niż prawdziwej, której głównym bohaterem jest postać tak kontrowersyjna, jak Lech Wałęsa, świadomie wystawia się na surowy osąd. Zarówno Demirski, jak i Zadara należą do pokolenia, które wychowywało się już w wolnej Polsce, dlatego dużym atutem "Wałęsy..." jest uwolnienie go od balastu pisanego "solidarycą" patosu. Można jednak zapytać, czy Zadara wystawiając "Wałęsę..." i jak ognia unikając zbyt poważnego tonu, nie wpadł w drugą skrajność - spektakl stylizowany jest na kabaret z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych w rodzaju "Teya" (są w nim i piosenki). Czy przy tonie komicznym tej "historii wesołej a ogromnie przez to smutnej", jak głosi za Wyspiańskim podtytuł dramatu Demirskiego, nie wyparowuje z niej poważniejsza treść - finał, choć sygnalizuje, że los szarego robotnika w polskiej wersji kapitalizmu nie odbiega od upadlającej nędzy czasów komunizmu, przechodzi niemal niezauważony. Bardziej pamięta się prześmieszne show Rafała Kronenbergera kończące pierwszą część spektaklu, w którym aktor wymownie przedstawia, jak na różny sposób można zniszczyć dwadzieścia jeden kartek (postulatów sierpniowych), przy czym zrobienie z nich samolocików jest jednym z bardziej banalnych rozwiązań.

Wałęsa (grany przez Arkadiusza Brykalskiego) zostaje przywódcą strajku w Stoczni Gdańskiej przez przypadek. Po prostu ktoś bardziej od innych zdecydowany musiał wziąć sprawę w swoje ręce. Brykalski nie udaje Wałęsy, nie podrabia go, nie naśladuje (brak wąsów!), jeżeli już, to w charakterystycznym, dobitnym, rwanym sposobie mówienia, którym umie przeciągać ludzi na swoją stronę. Lubi się tę postać - sympatyczną, trochę roztargnioną, emocjonalną. W spektaklu udało się na pewno uchwycić cechy, które zdecydowały o miejscu Wałęsy w historii - jego niezachwiany optymizm, nawet wobec niepowodzeń i skłonność do kompromisu, który daje nadzieję na korzystne rozwiązanie.

Spektakl grany jest z dystansem, w prostej, styropianowej dekoracji; dobre tempo utrzymuje się przez prawie trzy godziny. Zadara mnoży w nim elementy, które weszły do zbiorowej, narodowej wyobraźni; przy konwencji, jaką wybrał, pomaga mu to w szybkim kreśleniu sylwetek wielu postaci (Gierek, Jaruzelski, Rakowski) przewijających się przez scenę. Nie jest to typ teatru dokumentalnego - dialogi są raczej literackim przetworzeniem materiału niż dosłownymi cytatami z epoki. "Wałęsa" nie dotyka spraw drażliwych obecnie dla dawnych uczestników Sierpnia - akcja spektaklu zatrzymuje się na wczesnych latach osiemdziesiątych. Nie poznajemy Wałęsy-prezydenta i męża stanu.

"White room" katowickiej Suki Off pojawił się na Expressie w atmosferze skandalu, Suka cieszy się sławą teatru wyklętego i cenzurowanego przez praskie PiS, jednej z pierwszych artystycznych ofiar rządów prawicy. Było raczej pewne, że zespół nie zawiedzie i pokaże coś naprawdę mocnego, "dowali". I rzeczywiście. Prawdziwy prawicowiec powinien przyjąć "White room" ze wstrętem. W spektaklu jest zarówno szczypta damskiej i męskiej golizny, jak i przemoc na żywo w umiarkowanej dawce. Kobiety na widowni (stojącej) mdleją, krew leje się strużką.

Przyznam, że dawno nie widziałem czegoś tak nużącego, męczącego i irytującego monotonią. Przez kilkadziesiąt minut jesteśmy świadkami pseudomedycznych zabiegów przeprowadzanych przez zamaskowanego osobnika w białym kitlu na grupce poddanych jego władzy ludzi. Postacie są przez "doktora" ubezwłasnowolniane, sprawdzane do roli królików doświadczalnych, dostają zastrzyki i są poddawane wielorakim operacjom. Na koniec role się odwracają - obnażony "lekarz" zostaje przez jedną z "pacjentek" na oczach widzów żywcem nanizany na wielkie agrafki i podczepiony do metalowych prętów. Jeden ruch i metal rozszarpie jego skórę. Ten ruch jednak nie następuje.

Rzecz jasna, spektakl pokazuje uprzedmiotowienie człowieka w obecnych czasach, pozbawienie go indywidualności i zepchnięcie do roli obiektu wrogich mu, bezdusznych procesów. Ale trudno nie ulec wrażeniu, że wybrane przez twórców Suki środki celowo zostały tak przyrządzone, aby przede wszystkim szokować, wzbudzić sensację, epatować tradycjonalistów. Moc serwowanych wrażeń ma przesłonić trywialność i ubóstwo myśli, jednostajność spektaklu. Tymczasem szok, jaki wywołuje "Withe room" przypomina raczej wrażenia z cyrkowego namiotu fakira, tyle że bez ekscytującej otoczki egzotyki. Nasuwa się także refleksja o wtórności takiego myślenia o sztuce; podręczniki historii performance'u można wypożyczyć w każdej większej bibliotece, nie mówiąc już o korzystaniu z zasobów internetu - taki Chris Burden krzyżował się na dachu samochodu już w roku mojego urodzenia, a zbliżam się do wieku zwanego średnim.

Ożywczą odtrutką po występie SukiOff był występ białoruskiego Free Theater, wciśniętego dosłownie w ostatniej chwili do programu Expressu. Teatr pokazał dwa przedstawienia: "We.Selfidentification/Belliwood" w reżyserii Władimira Szerbana i "Generation Jeans" wyreżyserowane przez Nikołaja Kalezina. Free Theater jest zespołem konspiracyjnym, opozycyjnym, występującym za granicą, ponieważ jego twórcy dostali od białoruskiego reżimu zakaz pracy w kraju. Korzystając głównie z techniki verbatim i posługując się skromnymi, czystymi, bardzo fizycznymi technikami aktorskimi, przy niewielkim użyciu rekwizytów, artyści Wolnego Teatru skupiają się na pokazywaniu życia białoruskiego społeczeństwa i obnażaniu jego fałszywego obrazu serwowanego przez rządowe media.

Można podziwiać wielką sprawność aktorów, ich niezwykłą zdolność szybkiego przechodzenia w skrajnie różne stany emocjonalne, zdolności kreowania w przeciągu kilku minut zupełnie odmiennych postaci. Dochodzi do tego wielka, rzadko spotykana, tryskająca pomysłami umiejętność ogrywania prostych przedmiotów. Jednym z bardziej zapadających w pamięć epizodów "Belliwoodu" są sceny ośmieszające białoruską telewizyjną propagandę sukcesu - obrazki z kołchozów, w których żyje się wesoło i dostatnio w rytm czastuszek. Tylko jeden szczegół psuje sielskość wizji, służąc za komentarz, od którego ciarki chodzą po plecach. Rolę mikrofonu w ręku dziennikarki przeprowadzającej wywiad z mieszkańcami wioski odgrywa elektryczny paralizator, służący policji do obezwładnia opornych. Wystarczy mały ruch palcem i paralizator zaczyna iskrzyć, a roześmiani mieszkańcy wioski podrygują, jak ludzie poddani działaniu elektrowstrząsów. Elektrowstrząsy to częsta metoda stosowana w białoruskich zakładach psychiatrycznych, do których zamyka się niezadowolonych z rządów Łukaszenki.

Oglądałem występy Free Theater późnym wieczorem, do nocy, w gronie zaledwie kilku widzów, w odległości zaledwie paru metrów od aktorów, w atmosferze osobistej rozmowy, mimo nieznajomości języka przeżywając to wydarzenie teatralne bardzo intensywnie. Spektakle Białorusinów, przywodzące na myśl najlepsze czasy naszego teatru alternatywnego, skłaniają do przemyśleń o rozkwicie niezależnego teatru w rzeczywistości walki z tępiącą samodzielne myślenie brutalną władzą.

"Dead Cat Bounce" w reżyserii Chrisa Kondeka został odebrany przez festiwalową publiczność przede wszystkim jako głos potępienia dla współczesnego świata globalnego kapitalizmu. Tymczasem intencje twórców są zupełnie inne, wyrażają fascynacje dramatycznym, nieprzewidywalnym do końca życiem światowych finansów. W otoczeniu kilku komputerów, zwojów kabli, rzutnika wideo Kondek i jego ekipa fundują widzom poglądową lekcję inwestowania na giełdzie. Za pomocą internetu łączymy się na żywo z Wall Street na półtorej godziny przed zakończeniem sesji. Artyści przeprowadzają wśród widzów głosowanie, w jakie papiery zainwestujemy - możemy wybrać między aktywami firmy produkującej elektronikę, a wytwórcami gotowych potraw z kurczaków. Wygrywają kurczaki i kilkaset złotych z biletów teatralnych zamienione na akcje trafia na odpowiedni rachunek maklerski. W ciągu kilkunastu minut notowania kurczaczego biznesu ulegają jednak przecenie. Korekta pod koniec sesji kosztuje budżet teatru 50 złotych na minusie.

Ironiczne, nonszalancko poprowadzone "Dead Cat Bounce" przeplatają wyświetlane na wideo wypowiedzi maklerów i ludzi zajmujących się na co dzień poważnymi inwestycjami giełdowymi. Dziwny to świat, w którym w ciągu dnia z minuty na minutę ogromne sumy, przekraczające budżet niejednego państwa, przechodzą z rąk do rąk, miliardowe akcje lecą na łeb na szyję, albo osiągają szczyty. Ktoś, kto rano wstał jako bogacz, może pójść spać zupełnie spłukany - i odwrotnie. Choć to ekonomia, nie do końca panują tu prawa racjonalnego myślenia, istotny jest przypadek, często irracjonalny odruch graczy, za którym idzie lawina zakupów lub gwałtownych wyprzedaży. Choć "Dead Cat Bounce" budzi moje ciepłe uczucia, jako niezobowiązujący rodzaj uprawiania teatru, trudno nie spostrzec, że każdy może sobie sam zafundować podobną giełdową rozrywkę, choć może w mniej bezpieczny sposób.

Najbardziej politycznym, odwołującym się bezpośrednio do polskiej rzeczywistości był, obok występu Komuny Otwock, spektakl "Polish Karma" Teatru Prób z Wągrowca w reżyserii Jana Kaspera. I najbardziej przypominał kabaret. Kabaret specyficzny, bo jego program został ułożony z tekstów takich twórców, jak Leonard Cohen, Charles Bukowski czy Marcin Świetlicki. Choć można się pośmiać (umiarkowanie) z kupletów o ojcu dyrektorze, "Polish Karma" jest najlepsza w purnonsensowych, surrealistycznych fragmentach.

Komuna Otwock pokazała w swojej dobrze znanej, zrytmizowanej, wyskandowanej stylistyce "Przyszłość świata" - "komedię na motywach terrorystycznych". Spektakl dzieli się na dwie części - pierwsza opowiada w poetycki, skrótowy, balladowy sposób (choć to liryka punkowo głośna i dosadna) dzieje grupy terrorystycznej Baader-Meinhof, bezpardonowo walczącej z burżujami i "Ameryką Pizdą". Druga część jest już fantazją, fikcją - dwupłciowe dziecko Andreasa Baadera, mające teraz dwadzieścia osiem lat, toczy spór z nawiedzającym je duchem ojca, który namawia potomka do podjęcia krwawego boju z wrogami ludzkości pokroju Georga Busha. Alterglobalistyczny syjamski obojnak wybiera jednak inną drogę - pokojowego działania na polu społeczeństwa obywatelskiego.

Express zakończył pokaz spektaklu "Mongopolis, ryba albo kaczka" Teatru Ramba Zamba z Berlina, założonego i prowadzonego od blisko 20 lat przez Giselę Höhne. Jego aktorami są ludzie z zespołem Downa i cierpiący na inne wrodzone wady rozwojowe. Większość podobnych grup teatralnych stawia sobie przede wszystkim cele terapeutyczne, mające przygotowywać swoich uczestników do życia w społeczeństwie. Ramba Zamba idzie w swoich poczynaniach dalej - wychodzi ze swoimi spektaklami do widzów. Z biegiem czasu zdobyła sobie opinię jednego z najlepszych i najciekawszych teatrów skupiających osoby niepełnosprawne.

"Mongopolis opowiada o mieszkańcach pewnej planety, którzy korzystając z oferty Doktora Diabła postanowili zamienić swoje dzieci na istoty idealne. Nowi wspaniali ludzie są całkowicie identyczni, nie mają nawet imion, bo po co, niczym się przecież od siebie nie różnią. Bycie człowiekiem łączy się nierozłącznie z brakiem doskonałości, mówią twórcy "Mongopolis". Jeśli o tym zapomnimy, w dobie postępujących technologii genetycznych, możemy stracić nasze człowieczeństwo.

Domyślam się, że, jak większość widzów warszawskiego festiwalu, pierwszy raz mogłem oglądać teatr w rodzaju Ramba Zamby. Muszę przyznać się do bezradności przy próbie oceny tego spektaklu. Z jednej strony w "Mongopolis" nie brakuje scen pięknych i wzruszających, po części improwizowanych bezwiednie przez aktorów, z drugiej recenzencka szczerość wymaga przyznać się do pewnego znużenia - "Mongopolis" jest stanowczo za długie, fabuła się rwie i trudno śledzić wątki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji