Artykuły

Jacek Łapot: Nie jestem komikiem, nie robię błazenady

- Robienie sobie jaj z katastrofy w Smoleńsku to przesada. Podobnie jak nazywanie Lecha Wałęsy głupkiem - mówi Jacek Łapot, artysta kabaretowy, który obchodzi 40-lecie pracy artystycznej.

Anna Malinowska: Na scenę wychodzi mężczyzna w śmiesznym sweterku lub ze sztuczną szczęką, a widownia zanosi się śmiechem. To dziś wystarczy, by zrobić dobry kabaret?

Jacek Łapot: Poszliśmy dziś w kierunku błazenady. To forma bez podtekstów, głębszych myśli. Faktem jest to, że od zawsze śmieszą nas cudze wady. Sposób mówienia, krzywe zęby. Mariolka nawijająca przez komórkę to postać, którą znamy z ulicy, autobusu, sąsiedztwa. 90 proc. treści prezentowanych dziś w kabarecie wiąże się z obyczajowością. Proszę zwrócić uwagę, że praktycznie wypadła polityka. Choć być może jej nie trzeba już łączyć z kabaretem. Wystarczy, że jedni poczytają sobie tygodnik "NIE", a drudzy "Gazetę Polską". Albo włączą telewizor i jedni pośmieją się, oglądając "Fakty" w TVN, a kolejni "Wiadomości" w TVP. Przyznam się szczerze, że jakiś czas temu zrobiłem numer nawiązujący do tych programów. Dwóch sprawozdawców wchodzi na scenę i w swój sposób - zgodny z linią redakcyjną - mówią o tych samych wydarzeniach. Ale nie wyszło! Mój Kabaret KaŁaMaSz jest bardzo popularny w małych miejscowościach. Mieszka tam wielu zwolenników "dobrej zmiany". I publiczność tego nie kupiła! Okazało się, że mój target nie wchodzi w taką tematykę. Szkoda, bo mnie osobiście to śmieszy. I śmiałem się, gdy inny z kabaretów zrobił coś podobnego: dwóch reporterów odwiedziło świeżo upieczonego ojca, któremu urodziło się dziecko zaraz po tym, jak weszło 500 plus. Dziennikarz z TVN dopytywał, czy da radę dziecko wychować, dziennikarz z TVP upewniał się, czy aby na pewno zostało ochrzczone. Ale to tematyka niszowa. Ludzie wolą dziś obyczaj.

Panu chyba nie bardzo się to podoba.

- Tak długo działam w kabarecie, że trudno robić w życiu rewolucję i iść na przykład do pracy w Uberze. Te nowe czasy staram się zrozumieć i jakoś za nimi nadążyć. Choć rzeczywiście nie mam z tego wiele radości. I wkurza mnie, gdy jakiś kabaret prezentuje sobą taki poziom, że tylko publiczność ogłupia. Zacząłem doceniać internet. Choć zdarza się, że nie rozumiem zasad, które nim żądzą. Jakiś czas temu nagrywaliśmy filmiki dla portalu Magazyn Satyry Politycznej "Wtyczka". Dialog miałem rozpisany na cztery minuty. Usłyszałem: "Stary, trzeba to skrócić! Kto będzie oglądał cztery minuty? To ma być 50 sekund!". Tego nie rozumiem. Ale stosuję się do rad specjalistów. Oni wiedzą lepiej.

Jak kabaret pojawił się w pana życiu?

- Wiele razy szukałem źródła, jak to było. W końcu zrozumiałem, że wszystko przez dziewczyny. Pochodzę z Dąbrowy Górniczej. Lata 1963-1970 spędziłem w typowo męskim gronie. Chodziłem do podstawówki dla chłopców. Nie miałem żadnego kontaktu z rówieśniczkami. Mój tata był działaczem partyjnym i nie chodziłem na religię, która była prowadzona przy kościele. A na religii było już towarzystwo mieszane. Kiedy więc byłem już w I LO w Dąbrowie Górniczej, trafiłem do innego świata. Bo w szkole wreszcie były dziewczyny! Bardzo chciałem mieć z nimi kontakt, jakoś zagaić. Ale nie wiedziałem jak. Godzinami zastanawiałem się, jak opracować patent, jak im zaimponować. To były czasy, kiedy w radiowej Trójce puszczano całe płyty Deep Purple, Led Zeppelin i innych zespołów. Razem z kolegami nagrywaliśmy je na szpulowe magnetofony. Mieliśmy niezłą taśmotekę i pomyślałem sobie, że fajnie byłoby się nią jakoś podzielić. Może zorganizować w szkole potańcówkę? Z pomysłem poszedłem do dyrektora. Zgodził się, ale pod warunkiem, że tańce miał poprzedzić jakiś występ artystyczny. Kompletnie nie wiedziałem, co zrobić, bo występ kojarzył mi się tylko z okolicznościowymi akademiami. W końcu wymyśliłem, że zaśpiewam piosenkę Macieja Zębatego "W prosektorium". Wyszedłem, zaśpiewałem. I to był mój pierwszy występ publiczny.

Trema była?

- Nawet jeśli, to się nie liczyła. Celem była potańcówka i dziewczyny! Zwłaszcza, że pomysł się sprawdził i potańcówka była organizowana kilka razy w roku szkolnym. Występy tak mi się spodobały, że zacząłem bywać w Pałacu Kultury Zagłębia. Działały tam teatr i kabaret. Podobało mi się, ale czas biegł i trzeba było wybierać studia. Nie miałem za bardzo pomysłu. W końcu padło na filologię polską w Sosnowcu. Na początku studiów wziąłem ślub, urodziła mi się córka. Ze szkolnych przyjaźni najbliższy był mi Piotr Skucha, który studiował architekturę w Gliwicach. Obaj namiętnie słuchaliśmy w Trójce "60 minut na godzinę". Uwielbialiśmy Fedorowicza, Wolskiego, Kabaret Elita. A ja na uczelni usłyszałem, że muszę zrobić praktyki w podstawówce. Mam iść uczyć dzieci? Nigdy w życiu. Byłem przerażony. Nie wiedziałem, jak się wywinąć. Z głupia frant zapytałem, czy praktykę zamiast w szkole mogę zrobić w radiu. Wielkie było moje zdumienie, że owszem. Poszedłem do Radia Katowice, gdzie przyjął mnie Aleksander Trzaska. Zająłem się reporterką i tak mi się spodobało, że zacząłem też studiować dziennikarstwo. Na uczelni Piotra działało Radio Centrum. We dwójkę zaczęliśmy coś tam nagrywać. Układaliśmy dialogi, komentując różne zdarzenia. Spodobało się, bo w 1979 r. zaproszono nas do poprowadzenia Dnia Kobiet w gliwickim klubie Kropka. Wtedy też wymyśliliśmy dla siebie nazwę. Kabaret Długi. Bo razem mieliśmy cztery metry wzrostu i sporo mówiło się o długach, które narobił Gierek. 8 marca wystąpiliśmy. Zaśpiewałem m.in. piosenkę "Kombinat", która nawiązywała do budowy huty Katowice. Wtedy 8 marca zarobiłem za występ 150 zł. Za całonocną harówkę, na przykład przy myciu wagonów, bo tak wówczas dorabiali studenci, dostawało się 200 zł. Z pieniędzmi wróciłem do domu, do żony. I pomyślałem, że można by tak częściej zarabiać. Z Piotrem poszliśmy za ciosem. Trzy tygodnie później pojechaliśmy na ogólnopolski przegląd teatrów i kabaretów. I wygraliśmy!

Wtedy został pan artystą kabaretowym?

- Wygrana spowodowała, że uwierzyłem w siebie. Zrozumiałem, że znalazłem sposób na życie, zawód. I nie chciałem już robić niczego innego. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wcale nie jest to praca lekka, łatwa i przyjemna. Ta praca to niekończące się wyjazdy i przebywanie poza domem. Na człowieka czyha mnóstwo pokus i zagrożeń. Życie na walizkach powoduje zepsucie życia rodzinnego. Rozpadło się moje pierwsze małżeństwo, później kolejne. Teraz wiem, że zrobię wszystko, by mój ostatni związek się nie rozpadł. Wiele się nauczyłem, do pewnych rzeczy dojrzałem.

A wcześniej w życiu prywatnym był pan typem jajcarza, duszy towarzystwa?

- Wręcz przeciwnie. Nieraz byłem w towarzystwie, na prywatnej imprezie, po której pan domu pytał mnie: "Panie Jacku, pan chyba chory?". Ludzie oczekiwali, że gęba mi się nie będzie zamykać, a oni cały wieczór będą pękać ze śmiechu. A ja zachowywałem się normalnie. W życiu prywatnym wolę obserwować, bo to życie przynosi najlepsze tematy. Przed naszą rozmową spędziłem półtorej godziny w siedzibie katowickiej straży miejskiej. Kilka miesięcy temu miałem zabieg w szpitalu. Przyjechała po mnie żona, a auto zaparkowała nie całkiem, jak trzeba. No i sprawę trzeba było wyjaśniać, spisywać protokoły, przez półtorej godziny. Po prostu kabaret! Kto wie, może wątki z tego spotkania wykorzystam na scenie. Bo absurdalne rzeczy zapamiętuję. W przeciwieństwie do kawałów, a te opowiadają mi wszyscy. Sąsiad, lekarz, mechanik. Nigdy nie pamiętam opowiadanych dowcipów. Być może dlatego, że zawsze z Piotrem Skuchą wierzyliśmy, że kabaret nie na tym polega. Kabaret ma kąsać, szczypać. A my jesteśmy satyrykami, a nie komikami. Tak się nauczyłem. W 1983 r. Estrada Poznańska zaprosiła nas do wspólnych występów z Bohdanem Smoleniem. Rok później występowaliśmy w Opolu. To był wybuch entuzjazmu! Smoleń wygłosił swoje "A tam cicho być". Cenzor się wściekł i później część tekstu Smoleniowi wykreślił, bo przecież to były czasy, w których przy rozśmieszaniu ludzi przeszkadzała cenzura.

W końcu nadszedł 1989 r. i nie trzeba było się już tak gimnastykować.

- I, niestety, skutek był różny. W 1984 r. Kabaret Długi dostał propozycję cyklicznych audycji w Trójce. To było to! Spełniło się moje wielkie marzenie. "Parafonię" prowadziliśmy do 2004 r. Zapraszaliśmy gości, komentowaliśmy rzeczywistość. I wtedy niektórzy zamiast cieszyć się wolnością słowa, szli na totalną łatwiznę. Choć pewnie trzeba by to bardziej dosadniej określić. Jeden z kabaretów, którego nazwę zmilczę, mówił o Lechu Wałęsie "głupek". Kiedyś były kawały o zomowcu, później o blondynce i nastały o Wałęsie. Prymitywne, obraźliwe. Wałęsa był zjawiskiem wdzięcznym dla kabareciarzy. U nas też pojawił się o nim tekst. Ale pokazywał akcję ściągania kota z drzewa, w której pomagał jeden elektryk. Był wysoko windowany, ale do kota nie dostał. To była metafora. Ale inni woleli bezczelnie: Wałęsa to głupek. Cholera człowieka brała. Podobnie mnie bierze, jak słyszę, że ktoś sobie robi jaja z katastrofy w Smoleńsku. To przesada, bo bez względu na politykę tam zginęli ludzie. Z drugiej strony kompletnie nie rozumiem Jana Pietrzaka, który opowiada o zamachu. Pietrzak był świetnym satyrykiem i kompletnie nie rozumiem, co się z nim stało. Ostatnio prowadziłem imprezę, na której występował. "Janek, będzie jakiś bis?" - pytam po jego piosence. "Po Żeby Polska była Polską nie ma Jacku bisów" - odpowiedział śmiertelnie poważnym tonem. Zdębiałem.

Dlaczego Kabaret Długi przestał istnieć?

- W 2004 r. straciliśmy audycję w Trójce i to był początek końca. Mieliśmy coraz mniej występów, przyszło nowe pokolenie. A z czegoś trzeba było płacić rachunki. Szukałem różnych możliwości. Spotkałem Bogdana Kalusa, który występował w serialu "Ranczo". Opowiedział, że z kolegami planują spektakl "Smak Mamrota". Poprosił, żebym napisał jakieś skecze. Tak połączyliśmy siły i w 2012 r. założyliśmy Kabaret KaŁaMaSz. To skrót od nazwisk: Kalus-Łapot-Maciejewski-Szweda. Od samego początku z publicznością zaiskrzyło. Ludzie nas polubili. W przeciwieństwie do telewizji. Publiczna nie jest nami zainteresowana, bo uważają, że jesteśmy zbyt podobni do "Rancza". Argumentacja co najmniej dziwna, bo serial bił rekordy popularności. Komercyjna z kolei nas nie chce, bo jesteśmy za starzy. Ich kabaretowy target to 19-49 lat, a z nas śmieją się też starsi.

Obchodzi pan 40-lecie pracy. Czego panu życzyć na kolejne lata?

- Zupełnie banalnie: zdrowia. Łapię się na tym, że w komórce mam coraz więcej kontaktów do osób, które nie żyją. Moi koledzy odchodzą, a ja chcę dalej pisać, wymyślać i występować. Po prostu robić to samo, co przez ostatnich 40 lat życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji