Artykuły

Katarzyna Maciąg: Dziewczyna, która zmieniła "Fightera"

- Jestem takim typem, który musi wszystkiego spróbować. Kiedy więc już postudiowałam tę germanistykę przez dwa lata, wiedziałam, że to nie dla mnie. Częściej chodziłam do teatru niż na zajęcia. I wtedy już nie było wyjścia z tej sytuacji: trzeba było zdawać do szkoły aktorskiej - mówi aktorka Katarzyna Maciąg.

Kiedyś powiedziała pani: "Lubię pracować z kobietami". Tymczasem w nowym filmie. "Fighter", trafia pani w sam środek męskich walk bokserskich. Jak się pani odnalazła w tym towarzystwie?

- Bez trudu. Bo miałam już doświadczenie. Tak się składa, że na planach filmowych dominują mężczyźni. To nie tylko aktorzy - ale też cała ekipa techniczna. Dlatego już dawno nauczyłam się, jak sobie w męskim gronie radzić. Na planie "Fightera" nie było więc większych niespodzianek.

W tym filmie najważniejsze są walki bokserskie. Grana przez panią kobieca postać jest tylko dodatkiem?

- Nie. Był to dla mnie ciekawy materiał do zagrania. W życiu boksera, który jest głównym bohaterem "Fightera", kobieta, którą gram, odgrywa ważną rolę. Zmienia w nim coś, wpływa na rozwój jego osobowości. Dzięki temu mogłam skupić się na relacji między tymi dwoma osobami. Nie czułam się więc jak przysłowiowy kwiatek do kożucha.

Magda, którą pani gra, to spokojna i poukładana lekarka. Takie są kobiety słynnych sportowców?

- To mnie też zastanowiło. Pomysł na taką bohaterkę był naturalnie nie mój, ale scenarzysty i reżysera. Oczywiście miałam w głowie stereotyp żony boksera - i był on diametralnie inny od Magdy. Tymczasem okazało się, że to nieprawda. W wielu przypadkach żony czy narzeczone znanych sportowców to osoby z zupełnie innego świata: wyciszone, spokojne, rodzinne. Potwierdzili to autentyczni bokserzy, którzy pracowali z nami razem na planie "Fightera". Okazało się, że oni sami mają takie żony, które w ogóle nie biorą udziału w ich życiu sportowym i zajmują się czymś zupełnie innym.

Pani bezpośrednim partnerem w "Fighterze" był obecnie największy twardziel polskiego kina - Piotr Stramowski. Jak się pani z nim pracowało?

- Dobrze. My jesteśmy po tej samej szkole aktorskiej - krakowskiej PWST. Może coś w tym jest, że ta uczelnia łączy w specyficzny sposób wszystkie pokolenia, które ją skończyły. Kiedy spotykamy się na planie, przez to, że mieliśmy tych samych profesorów, wiele rzeczy jest dla nas od razu zrozumiałych i nie trzeba ich tłumaczyć. Dlatego dogadywaliśmy się z Piotrem - choć nie zawsze było różowo (śmiech). Czasem mieliśmy odrębne zdania na jakiś temat, początkowo nikt nie chciał odpuścić, ale ostatecznie dochodziliśmy do porozumienia. W sumie była to ciekawa praca.

Reżyserem "Fightera" jest Konrad Maxymilian, który debiutuje tym filmem na dużym ekranie. Jak to wpływało na pracę na planie?

- Debiut nigdy nie jest łatwy. Z jednej strony z debiutantami pracuje się fajnie, bo są otwarci, wszystkiego ciekawi, słuchają propozycji aktorów. Z drugiej strony - nie mają doświadczenia i dopiero się uczą. A doświadczenie w tej pracy jest bardzo ważne. W tej sytuacji wszyscy starają się pomóc debiutantowi. Każdy z nas pamięta, jak to było za pierwszym razem, bo to bardzo silnie przeżycie.

Reżyser ponoć pozwalał aktorom na planie "Fightera" na improwizowanie. Czy odpowiadało to pani?

- Bardzo to lubię. Jeśli ktoś jest otwarty na taki sposób pracy, to dla mnie jest super. To ewidentnie wpływ krakowskiej szkoły aktorskiej, w której było dużo twórczej wolności. A to zostaje potem na całe życie. Dlatego jak się spotykam teraz na planie z improwizacją, to jest dla mnie znajomy teren. Oczywiście ktoś musi nad tym trzymać pieczę i usystematyzować. Taką osobą na planie jest reżyser.

Podobno już w podstawówce ciągnęło panią do improwizowania - śpiewów i tańców. Skąd takie zainteresowania?

- Nie mam zielonego pojęcia (śmiech). Miałam różne teorie na ten temat. Przez pewien czas myślałam, że była to dla mnie jako dziecka pewnego rodzaju forma zwracania na siebie uwagi dorosłych. Ale z czasem doszłam do wniosku, że nie do końca tak mogło być. Po prostu świetnie czułam się na scenie mając już siedem lat - i ciężko wytłumaczyć dlaczego. Nigdy nie było to dla mnie ani trudne, ani stresujące, ale zawsze przyjemne. Może to po prostu powołanie?

Początkowo zdała pani jednak po maturze na germanistykę. Nie wierzyła pani, że poradzi sobie w aktorskiej szkole?

- Trochę dałam się zwieść rodzinie, która uważała, że "prawdziwe" studia to te na uniwersytecie, a nie w jakiejś szkole artystycznej. To sprawiło, że wszystko, co robiłam wcześniej na scenie, trzeba zaliczyć do dziecięcych zabaw. Muszę też przyznać, że brakowało mi w tamtym czasie odwagi, aby zawalczyć o swoje marzenia. Były jednak osoby, które bardzo mnie namawiały na naukę aktorstwa - ale nie posłuchałam ich wtedy.

Co było impulsem, że zdecydowała pani po dwóch latach germanistyki rzucić z dala od świata celebrytów te studia - i zdać do krakowskiej PWST?

- Jestem takim typem, który musi wszystkiego spróbować. Kiedy więc już postudiowałam tę germanistykę przez dwa lata, wiedziałam, że to nie dla mnie. Częściej chodziłam do teatru niż na zajęcia. I wtedy już nie było wyjścia z tej sytuacji: trzeba było zdawać do szkoły aktorskiej.

I jak się Pani odnalazła w Krakowie?

- Kraków to idealne miasto dla studentów. Wręcz magiczne miejsce. Do tego ma świetną szkołę aktorską. Wszystko to spadło mi z nieba. Wielkim szczęściem było to, że się tam dostałam i mogłam mieszkać w tym wyjątkowym miejscu.

Po studiach grała pani w Starym Teatrze i w Teatrze Nowym. Dlaczego pani nie została więc tutaj na stałe?

- Bardzo płakałam na początku z tego powodu. Ale tak się złożyło: bardzo dużo propozycji przychodziło do mnie w tamtym czasie z Warszawy. Kinowych i telewizyjnych. To spowodowało moją przeprowadzkę do stolicy. Nie była to łatwa decyzja, bo byłam wtedy na etacie w Starym Teatrze. Chciałam jednak spróbować czegoś nowego.

Tym czymś nowym okazał się popularny serial "Teraz albo nigdy". To był skok na głęboką wodę?

- Na początku w ogóle nie wiedziałam, co się z tym wiąże. To była dla mnie kompletnie nowa sytuacja. Byłam więc dość nieufna. Ale z czasem okazało się, że podjęłam dobrą decyzję. Serial okazał się bardzo popularny - a popularność w moim zawodzie jest ważna. Serial był oczywiście komercyjnym projektem, ale jak się potem okazało, bardzo ważnym dla mojej kariery. I wcale nie łatwym, bo to była zupełnie inna praca niż w teatrze.

Ceną popularności, którą dał pani serial "Teraz albo nigdy", okazało się zainteresowanie ze strony plotkarskich mediów. Jak sobie pani z tym poradziła?

- Szczerze mówiąc, na początku bardzo źle to znosiłam. Wszystko ma swoje jasne i ciemne strony. Utrata prywatności była dla mnie mroczną stroną popularności. To, że jest się wszędzie rozpoznawalnym i obserwowanym, bardzo mnie irytowało. Jeszcze gorsze było to, że w internecie zaczęły się pojawiać kompletne kłamstwa na mój temat. Początkowo nie wiedziałam, co z tym robić: walczyć czy zostawić? Z perspektywy dzisiejszego dnia uważam, że to pierwsze jest lepsze. Teraz bowiem świat jest inny: media społecznościowe umożliwiają aktorom czy aktorkom zabieranie samemu głosu i prostowanie wyssanych z palca historii. Wtedy takiej możliwości nie było. Z czasem udało mi się jednak nabrać do całej tej sytuacji zdrowego dystansu i nie traktować jej tak całkiem na serio.

Potem skręciła pani w stronę bardziej ambitnego kina i zagrała w "Płynących wieżowcach" czy "Heavy mental". To była świadoma decyzja czy takie dostawała pani oferty?

- To była świadoma decyzja. Po sukcesie "Teraz albo nigdy" przychodziły do mnie propozycje podobnych ról. A ja miałam wtedy taki etap w życiu, że chciałam trochę przystopować. Zaczęłam więc mniej grać, a jeśli już - to raczej w artystycznym kinie.

Z czego to wynikało?

- Chyba ze zmęczenia. Bo w pracy aktora łatwo się spalić. W pewnym momencie poczułam, że moje rezerwy energii się kończą i muszę jakoś podładować baterie. Chciałam trochę pożyć, a nie spędzać codziennie po 12 godzin na planie filmowym. Może to był błąd? Potem się długo zastanawiałam, czy nie lepiej było cały czas przeć do przodu.

A jak pani wtedy ładowała te akumulatory?

- Żyłam szczęśliwym życiem. Wiele podróżowałam. Dawałam sobie dużo czasu dla siebie.

Kiedy pani wróciła do pracy, zaczęła pani dużo grać w serialach: "Szpilki na Giewoncie", "Przyjaciółki", "Głęboka woda", "O mnie się nie martw". Granie w serialach to dzisiaj konieczność?

- Kiedyś była nagonka na seriale. Jeszcze za moich debiutanckich czasów były określane jako coś gorszego. W dzisiejszych czasach jest to już nieaktualne, bo wszyscy oglądają seriale. Serial daje przecież dużo możliwości. Przede wszystkim zagrania roli, która jest rozpisana na kilka lub kilkanaście odcinków. Ile więcej rzeczy można wtedy zagrać! To jest bardzo fajne. Film trwa zazwyczaj półtorej godziny - dlatego to zupełnie inna forma.

W zeszłym roku zobaczyliśmy panią w programie "Twoja twarz brzmi znajomo". Co panią podkusiło, aby się w nim pokazać?

- (śmiech) Moja przewrotna natura się odezwała. Nigdy bowiem nie zajmowałam się śpiewaniem. Mało tego - od dawna wiem, że to nie jest moja specjalność. Dlatego to było ryzykowne przedsięwzięcie z mojej strony. Tym bardziej że "Twoja twarz brzmi znajomo" jest bardzo trudnym programem. Nie ma tam żadnej ściemy. Występ jest na żywo przed jury i publicznością. Nic nie można powtórzyć. Dlatego towarzyszył mi wielki stres. Mimo to bawiłam się świetnie: poznałam wielu fajnych ludzi i pokonałam coś, co mi sprawiało ostatnio największą trudność - obawę przed śpiewaniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji