Artykuły

Konrad spadł z liny

"Pewnego razu rabbi Chaim z Krosna, jeden z uczniów Baalszema, przyglądał się wraz ze swoimi uczniami jakiemuś linoskoczkowi. Tak się na niego zapatrzył, że uczniowie zapytali, co też go urzekło w tym prostackim widowisku. Ów człowiek- odparł rabbi- naraża swoje życie, ale nie mógłbym powiedzieć, dlaczego to robi. Z pewnością jednak, kiedy chodzi po linie, nie myśli, że zarabia w ten sposób dwieście guldenów, bo gdyby o tym pomyślał, musiałby spaść".

Motto do rozważań o lubelskiej inscenizacji "Sztukmistrza z Lublina" wybrałem z "Opowieści chasydów" Martina Bubera. Zabrałem ze sobą tę książkę na spacer wokół zamkowego wzgórza, pod którym stała od XVII wieku bożnica Maharszala, a pomiędzy Czechówką a zamkiem rozpościerało się miasteczko żydowskie. Gdzieś tutaj - na jednym z podwórek Szerokiej, Kowalskiej, Ruskiej - rozpinał swą linę Jasza z Lublina, który potrafił chodzić pod niebem, wspiąć się na ścianę, otworzyć każdy zamek. "Wyginał swoje ciało we wszystkich kierunkach - opowiadano, że ma giętkie kości i jest jak z gumy. Rzadko kiedy występował w Lublinie, ale ci nieliczni, którzy go widzieli, zachwycali się jego umiejętnościami. Potrafił chodzić na rękach, połykać ogień lub miecze, fikać koziołki jak małpa. Nikt nie mógł mu dorównać. (...) Byli tacy, którzy twierdzili, że uprawia czarną magię i posiada czapkę niewidkę, dzięki czemu może przecisnąć się przez szpary w murze; inni zaś mówili, że jest po prostu mistrzem iluzji". (Singer: "Sztukmistrz z Lublina").

Dziś nie istnieje już ulica Szeroka, Jateczna, plac Krawiecki, grobla pomiędzy stawami; pozostał cmentarz na grodzisku Czwartek. Strzeże go mały domek, w którym można poprosić o klucze do królestwa umarłych: widzących z Lublina, poetów, zakochanych w Bogu, mędrców, może także linoskoczków, co wędrowali nad przepaściami duszy swojej. Smutne jest to królestwo, porozbijane groby porosłe świeżą trawą światła i tajemnice przesłonięte mchem. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że temat żydowski staje się ostatnio coraz bardziej modny, powraca w filmie, literaturze, w książkach monograficznych. I te powroty mają charakter komercjalny, co zauważyło już paru publicystów. Teatr Osterwy już parę razy miał szczęście do celnych trafień w odpowiednim czasie. Czy realizacja Singera jest po raz kolejny wyczuciem świetnej koniunktury - jak stało się to choćby w przypadku , Betlejem polskiego" - czy mody na legiony w teatrze?

Przesłanie tego przedstawienia kryje się w słowach, głoszonych przez Piotra Wysockiego: "Przyszedłem zobaczyć, jak to człowiek przechodzi nad głęboką przepaścią lecz myślę, że gdyby człowiek tyle pracował nad duszą ile nad zręcznością ciała swego, to ponad jakie głębokie otchłanie mogłaby wędrować jego dusza". Spektakl zbudowany został z trzech warstw: historii Jaszy linoskoczka, zwanego sztukmistrzem; okruchów dawnej rzeczywistości rozgrywającej się w żydowskich domach, na podwórkach, traktierniach Piask, Lublina, Warszawy i elementów religii: nieustannych rozmów Boga i człowieka, człowieka i Boga i ludzi wzbogaconych tą rozmową Wszystkie warstwy zostały splecione ze sobą ze zręcznością linoskoczka, z taką też zręcznością współgrały ze sobą: wyjątkowej urody i funkcjonalności scenografia, kostiumy, światło, muzyka, pieśni Osieckiej, z taką też zręcznością przesuwali ogromne konstrukcje maszyniści.

Kiedy oglądałem przedstawienie, ze zdziwieniem spoglądałem na publiczność, która przypominała głuchego z "Opowieści chasydów": "(...) Pewien skrzypek grał kiedyś tak słodko, że wszyscy, którzy go słuchali, zaczęli tańczyć, a ktokolwiek znalazł się w zasięgu tej muzyki, wstępował w taneczny krok. Drogą szedł głuchy, który nic nie słyszał, więc gdy na nich spojrzał, pomyślał, że to jacyś szaleńcy, którzy skaczą bez ładu i składu". Nie wiem jak jest na innych przedstawieniach, ale publiczność zgromadzona tego dnia albo była głucha i niewrażliwa, albo skrzypek grał słodko, tylko że skrzypce nie stroiły, bo zabrakło w nich jednej rzeczy, o czym na końcu.

Z trzech wymienionych uprzednio warstw spektaklu najcenniejsza jest dla mnie historia Jaszy linoskoczka. Zbyt mało miejsca, by omawiać poszczególne role, ale przedstawienie lubelskie budował Marek Milczarczyk. I mam żal do reżysera, że kazał mu być bardziej Konradem niż sztukmistrzem. Przez to zabrakło rzeczy u Singera najistotniejszej: Jaszy pokutnika, w którego życiu jedna doba "podsumowała całe życie, a czyniąc to położyła na nim pieczęć. Zobaczył rękę Boga. Dotarł do kresu drogi". Spektakl kończy się wielkim monologiem Jaszy Konrada, który spadł z liny, a jego rozmowa z Bogiem jest pełna buntu i wyzwania. Od tej doby w powieści Singera upływają trzy lata, sztukmistrz z Lublina kazał zamknąć się w ciasnym domku na znak pokuty: "Mury domku rosły z godziny na godzinę. Jasza wyznaczył sobie przestrzeń o długości tylko czterech łokci i szerokości czterech łokci. (...) Podczas gdy murarze pracowali, siedział z książką w ręce mrucząc modlitwy. Wewnątrz nie mieściło się nawet łóżko (...) W szynkach Piasków i Lublina wiele osób zakładało się o to, jak długo Jasza wytrzyma w tym istnym grobie. Jedni oceniali, że tydzień, inni, że miesiąc" (...)

Jakkolwiek więc mam żal do reżysera, że zrezygnował z wielkiego finału, że zakończył pracę nad spektaklem przed rzeczą najistotniejszą: trudną trzyletnią rozmową opuszczonego człowieka z Bogiem, to jestem pełen uznania dla pracy Marka Milczarczyka. Czekał na taką rolę przez kilka lat. Zbudował tragiczną postać wędrownego linoskoczka, którego los stał się widowiskiem dla Boga, skrytego pomiędzy chmurami. Milczarczyk zamienił kuglarza w marionetkę, skaczącą po linie. Sznury trzyma w ręku Bóg i wystarczy jedno szarpnięcie, by strącić marionetkę w przepaść. W jego grze był ogromny trud: i fizyczny, i w jakiś sposób duchowy. On zmagał się z tą rolą i w tym zmaganiu było przesłanie dla siedzących po drugiej stronie: co to znaczy, że mamy dobrze odegrać swoją rolę, co robić, by zachować dystans do cierpienia, a cierpień Jaszy nie zabrakło. Co gramy w tym życiu, kogo gramy i dla kogo gramy? I to jest najcennieisze przesłanie lubelskiej inscenizacji.

Myślę, że dopiero zaczyna budować swoją rolę Anna Magalska-Milczarczyk. I może budowanie tej roli, wybieranie odcieni, odrzucanie scen wziętych z życia będzie dla aktorki największą przygodą

Wymieńmy jeszcze drugą parę, której krótkie pobyty na scenie świadczyły o klasie i mistrzostwie. Klasę wokalną pokazała Joanna Morawska, komentująca pieśniami przesłanie spektaklu. Mistrzostwo aktorskie pokazał Henryk Sobiechart, dla mnie Żyd - Wieczny Tułacz, nieustanny buntownik przeciwko utartym trybom życia, w którym obowiązuje gra i udawanie, a mistrzostwo udawania otrzymuje największy poklask. I tu pozwolę sobie na dygresję, stwierdzającą fakt. Uważam Sobiecharta za najciekawszą osobowość lubelskiej sceny, po Suchorze, Żentarze. I nie rozumiem, dlaczego tej klasy aktor nie jest obsadzany w głównych rolach. Ileż było dla niego aktorskiej przestrzeni w "Farsie o śmierci", ile miejsca dla niego w "Sztukmistrzu". Ale poczekajmy: oby nie powtórzyła się sytuacja Edwarda Żentary, który nie znalazł uznania w obsadach...

Tyle o rolach, choć wyrazy uznania przekazuję jeszcze Teresie Filarskiej, Pawłowi Sanakiewiczowi i oczekiwanemu przez publiczność Włodzimierzowi Wiszniewskiemu. Także wszystkim pozostałym, których nie wymieniłem. Najsłabiej wypadła w spektaklu warstwa scenek rodzajowych, podwórkowych, karczemnych, zabrakło mi też w przedstawieniu charyzmy rozmów z Bogiem w scenach "chasydów". Zabrakło prawdy w słowach i śpiewach głoszonych ze sceny. A przecież po co tu grać? Wystarczy mówić prawdę, swoją prawdę do ludzi. I to jest największa skaza tego spektaklu, pospiesznie kończonego, mającego dowodzić artystycznej siły Teatru Osterwy. A ze słowem i grą aktorską jest jak z opowieścią z księgi chasydów: "Kiedy wypowiadasz przed Bogiem jakieś słowo, wejdź w słowo całym swoim ciałem. Jeden ze słuchaczy zapytał: Jak może człowiek, który jest tak duży, wejść w małe słowo? Kto myśli, że jest większy niż słowo -powiedział cadyk - o tym w ogóle nie rozmawiamy"...

Powróćmy na zakończenie do przypowieści o skrzypku, który porywał do tańca i głuchym, który nic nie słyszał. Zabrakło skrzypcom małego kołeczka z drewna świerkowego, podtrzymującego konstrukcję pięknie wykonanych i zestrojonych skrzypiec. Zbudowano je z najlepszych gatunków drewna, wycyzelowano kształt, nałożono politury. A ich pieśń nie porwała do tańca. Ten kołeczek nazywa się duszą skrzypiec. Podobnie jest z przedstawieniem w Teatrze Osterwy. Ale jeszcze jest czas, by ustawić cząstkę świerkowego drewna...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji