Artykuły

Po trzykroć: Magia

Stworzyć dojmujący obraz czegoś, czego nie ma już nigdzie na świecie, może tylko magia. Magia sprawia, że prawda miesza się z ułudą i przestaje być ważne, gdzie kończy się jedno, a zaczyna się drugie. Rzeczą magii jest, że siedząc na sali teatralnej przestajemy rejestrować co jest zjawiskową muzyką, co rozpoetyzowaną piosenką, co otwierającym nowe horyzonty obrazem i dajemy się poprowadzić w przygodę kreowania świata, który dawno zginął, odszedł w przeszłość. "Sztukmistrz z Lublina", spektakl, który w sobotę 4 kwietnia oklaskiwała na stojąco premierowa publiczność jest więc spektaklem po trzykroć magicznym.

No dobrze - powie wielu. Ale czy "nasz" spektakl jest lepszy czy gorszy od słynnego wrocławskiego?

Trudno to wymierzyć. Dla kogoś, kto zauroczony był tamtym przedstawieniem, jest to trochę tak jak z pierwszą i następną miłością. Najpierw myśli się, że nic tej pierwszej nie dorówna, uparcie porównuje się każdy szczegół, by wreszcie poddać się bez reszty urokowi tej nowej miłości i... może zapomnieć o pierwszej.

Żeby tak się jednak stało, nasz teatr musiał umieć przyjąć całe to bogactwo, które wspaniały inscenizator - Jan Szurmiej miał mu do zaoferowania, które oferowała mu muzyka Zygmunta Koniecznego, songi Agnieszki Osieckiej... Inaczej byłby wstyd. Ale wstydu nie ma.

Kolor lubelskiego "Sztukmistrza" jest nieco bardziej czarniawy, przydymiony, niebo, o którym rozpisywano się po spektaklu wrocławskim bardziej ołowiane niż świetliste. Biel, purpura, przejrzystość symbolu zostały tu jakby przygaszone. Jest mniej malowniczo, ale harmonijnie.

Ta zasada "wpisywania w tło" funkcjonuje też w planie gry zespołu. Bo jest to przedstawienie w pełni zespołowe. Każda najmniej eksponowana rola ma niezmierną wagę dla całości fresku. Najdrobniejszy fałsz gestu chasyda z drugiego rzędu mógłby zburzyć nastrój niezwykłego transu. Uroda spektaklu utkanego z delikatnej materii iluzji i wrażeń, mogłaby się rozwiać niczym płomień szabasowych świeczek na nieprzyjaznym wietrze. Tylko ci, którzy uczestniczą w pracy nad spektaklem wiedzą, że taka właśnie ulotna materia wymaga "żelaznej" konstrukcji inscenizacyjnej, najdoskonalszych środków aktorskich, najbardziej solidnego przygotowania wszystkich składników spektaklu.

Największy ciężar spoczywa - rzecz jasna na roli Jaszy Mazura, w którą wciela się w lubelskim przedstawieniu Marek Milczarczyk. O ile Jasza jego poprzednika -Tomaszewskiego był idolem, o tyle Jasza Milczarczyka jest dojrzałym artystą. Bardziej dorosły, świadomy, refleksyjny. Mniej eksponujący niebywałą witalność i zmysłowość bohatera, więcej jego wewnętrzne rozterki. Porusza się z miękką kocią sprężystością akrobaty, zręcznie sypie sztuczkami, ani na chwilę nie zacierając intelektualnego wymiaru granej postaci, jej splątanych, skomplikowanych i spalających emocji. Jak bardzo jest Jasza "giętki" niech świadczy to, że balansując nad przepaścią dwóch światów, dwóch kultur, dwóch mentalności jest równie " na miejscu " wśród bandy rzezimieszków z Piask, co w mieszczańskim salonie w stolicy.

Wielkie uznanie należy się aktorowi, który udźwignął tę rolę, wymagającą krańcowego napięcia przez cały, najeżony trudnościami spektakl, pięknie ją poprowadził, aż po kulminacyjną scenę wadzenia się z Bogiem i po całkowite wyciszenie.

Kobiety, które partnerują Jaszy, stanowią różne odbicia dla meandrów jego osobowości. Uległa, słodka bezbronność żony Estery -Jolanta Deszcz, kruchość i desperacja cyrkówki Magdy - Anna Magalska - Milczarczyk, nieokiełznany żywioł kochanki Zewtel - Jolanta Rychłowska tworzą pasjans z serc, którymi Jasza gra na zatracenie swej duszy. W relacji Jasza - Emilia grana przez Mirosławę Zaborowską, zabrakło siły utajonej namiętności, zapamiętania łamiącego choć na chwilę zasady wiary i konwenansu - szkoda. Jeśli mowa o cokolwiek bledszych fragmentach spektaklu, to mnie osobiście nie usatysfakcjonowała też na dobre postać Kantora w interpretacji Daniela Saulskiego. Drobne niedostatki wynagradzają inne pełnowymiarowe role, jak choćby Jacka Gierczaka uosabiającego brutalnie i dosadnie katalog wad "szczero" polskiego charakteru, gdzie zachłanność walczy o lepsze z klaustrofobią i uprzedzeniem.

O "Sztukmistrzu z Lublina" chciałoby się napisać wiele, o wiele więcej niż zezwalają rozmiary popremierowego felietonu. Ale czy to potrzebne? Ten spektakl nie wymaga rekomendacji, wprowadzania i tłumaczenia. Daje doznania o takiej rozpiętości jaka dzieli - i łączy - gierki karciane i ostateczną grę z Bogiem, odkrywa to co najbardziej wzniosłe w człowieku i to co najbardziej pierwotne.

Nie będę się więc rozpisywać. I tak państwo na ten spektakl pójdziecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji