Artykuły

Brodzik kontra brukowiec

- Promuję projekty, w których biorę udział, udzielam wywiadów i robię sesje zdjęciowe. Nie zgadzam się jednak, że ktoś bezkarnie kradnie mi wizerunek i nim manipuluje, zohydza. Bo ja na ten wizerunek ciężko pracuję od dziesięciu lat. Czas się temu przeciwstawić, a nie kłaść uszy po sobie - mówi Joanna Brodzik w rozmowie z Dariuszem Zaborkiem z Gazety Wyborczej - Dużego Formatu.

Dariusz Zaborek: Powinna Pani mieć już 14-miesięczne dziecko. Joanna Brodzik: - Słucham? Jeśli wierzyć "Faktowi", że w październiku 2004 roku była Pani w drugim-trzecim miesiącu ciąży, to dziecko powinno mieć właśnie tyle. - Chyba już ze trzy razy byłam w ciąży, o ile się orientuję, ale mogę nie być na bieżąco. I tak potraktowali Panią łagodnie. - Co pan powie? Może powinnam być jeszcze wdzięczna? Jak gwałcona kobieta mężczyźnie, który ją zgwałcił, ale nie zabił? "Fakt" kradnie coś najcenniejszego, co mam: mój wizerunek, nazwisko i moją prywatność. A potem robi z nimi, co chce. Bez mojej zgody i wiedzy. Więc pozwała Pani "Fakt" do sądu o naruszenie prywatności i wygrała. Pozew dotyczył artykułu o tym, że wychodząc z klubu, potknęła się Pani i przewróciła, pod wpływem alkoholu. - Nie wychodząc z klubu, ale na podwórku mojego domu. Nie potknęłam się, tylko zasłabłam. Mimo że w tekście nie padło słowo "alkohol", wydźwięk był jasny - była pijana. Potem "Fakt" publikował wszelkie możliwe zdjęcia z bankietów, na których trzymam szklanki, kieliszki, kubki, jakiekolwiek naczynia. Jechali po mnie, sugerując, że się staczam, baluję bez umiaru. Wie pan, co redaktor naczelny zeznał w sądzie?

Co takiego?

- Że "Fakt" informacje tego rodzaju czerpie z donosów. Może zawiadomił ich taksówkarz, może kelner, może sąsiadka... Biorąc pod uwagę jakość informacji, może to pies sąsiada zatelefonował do redakcji. Zeznał też, że często donoszą koledzy z branży, którzy chcą sobie załatwić obecność na łamach za wszelką cenę.

Koledzy?

- Koledzy aktorzy. Według słów redaktora naczelnego "Faktu" donosy składa większość aktorów. Mnie od razu zastanowiło, czy np. pan profesor Gustaw Holoubek zatelefonował tam kiedykolwiek, skoro większość - jak twierdzi naczelny - to robi. Potem naczelny mówił o wychowawczej misji pisma. Że na Brodzik wzoruje się młodzież, trzeba wobec tego uważnie mi się przyglądać i piętnować negatywne zachowania. Dodał jeszcze, że musi informować ludzi, jak wygląda rzeczywistość! Niezły obraz rzeczywistości - zbudowany na podstawie donosów i plotek, nie? No i z wyobraźni - w którymś z 70 artykułów na mój temat zrobili fotomontaż, żeby pokazać czytelnikom, jak będę wyglądała za 20 lat. Mieli to na pierwszej stronie.

Widziałem taki fotomontaż z Marilyn Monroe - jak wyglądałaby dziś, mając 80 lat. Nic strasznego, w Niemczech, Wielkiej Brytanii i w Stanach bulwarówki są jeszcze bardziej agresywne.

- Moi oprawcy (śmiech) posługiwali się precedensem Stefanii, księżniczki Monako. Niemieckie sądy odmówiły jej prawa do prywatności, choć nie była, jak ja, tylko aktorką, ale członkinią rodu królewskiego. Osobą pełniącą funkcję państwową. Argumenty "Faktu" przed ostateczną sprawą apelacyjną: niemieckie sądy odrzuciły jej prawo do prywatności.

Jednak trybunał w Strasburgu te argumenty obalił i stwierdził, że księżniczka Stefania ma pełne prawo do prywatności i ochrony wizerunku. Koronny argument został "Faktowi" wytrącony z ręki.

- Na sali sądowej, w trakcie przesłuchania, zostało odebrane przyrzeczenie od redaktora naczelnego. Trzy sekundy przed przyrzeczeniem twierdził, że jego dziennikarze są zaznajomieni z prawem prasowym, a trzy sekundy po przyrzeczeniu przyznał, że żadnych szkoleń z prawa prasowego nie ma. Sam nie był w stanie odpowiedzieć, o czym mówi jego punkt 14, o złamanie którego toczy się sprawa. O poszanowaniu prawa do prywatności i do wizerunku. Nie wszyscy czytelnicy tabloidów wiedzą, że są to gazety wydawane przez zagraniczne koncerny, które mają specjalne fundusze na płacenie odszkodowań. Bardziej im się opłaca wypłacić odszkodowanie, niż zrezygnować z kradzieży wizerunku, i zarabiać na tym ogromne pieniądze wyciągnięte z kieszeni zwykłych ludzi.

Chciałem sprawdzić, co takiego "Fakt" pisze na Pani temat. Wziąłem cztery pierwsze artykuły, jakie wpadły mi w ręce.

- I czego się pan dowiedział?

Że jest Pani "sprytna", "atakuje ze wszystkich mediów", jest "lansowana sztucznie", a do tego "poluje na męża".

- Każdy ma prawo napisać, że nie podoba mu się moja praca. Ale co cytowane przez pana "rewelacje" mają wspólnego z moimi rolami i wykonywanym zawodem? Ten czarny PR ma na celu umieszczenie mojego nazwiska w atmosferze tzw. sensacji i sprzedanie jak największego nakładu.

Ostro.

- Skoro oni dają sobie prawo bez mojej wiedzy i zgody pisać o moim życiu prywatnym kompletne bzdury?

70 artykułów o Pani od czasu, kiedy powstał "Fakt", a było to dwa i pół roku temu. Ile z nich mówiło o faktach prawdziwych?

Nie 70. Tyle opublikowano po artykule, o który toczyła się sprawa w sądzie. Było ich znacznie więcej. Jakim cudem te artykuły, czy raczej "doniesienia", mogły być prawdziwe, skoro żadne - za przeproszeniem - fakty nie zostały sprawdzone u źródła, czyli u mnie? Jednak przedmiotem naszej rozmowy nie jest to, czy w gąszczu "informacji" o moim życiu prywatnym, znalazła się przypadkiem jakaś prawdziwa. "Fakt", pisząc o życiu prywatnym kogokolwiek bez jego wiedzy i zgody, łamie prawo.

Która z tych 70 informacji była najgłupsza?

- Materiał zrobiony z ukrycia mnie i moim dwóm przyjaciółkom podczas kolacji. Że zniszczę sobie urodę, jak będę tłusto jadła.

Jak potem wyprostować obraz siebie samego?

- Robić swoje. I mieć zdrowy dystans. Trudno polemizować z faktem, że np. napadło na mnie UFO i robiło eksperymenty. Śmieje się pan? I o to chodzi. Ale jeśli kolejny raz złamią prawo, znowu podam ich do sądu. Nie mam lęków: "Mój Boże, a co będzie, jeśli się na mnie uwezmą?". Bo już bardziej uwziąć się nie mogą (śmiech).

Nie?

- A nawet jeśli się uwezmą, to Fundacja Dzieci i Młodzieży Specjalnej Troski będzie miała pieniądze na więcej wózków.

Jak Panią śledzą paparazzi?

- Najczęściej się przede mną chowają (śmiech). Wracam z kina, teatru albo jestem na zakupach, a dwa dni później w tabloidzie ukazują się zdjęcia zrobione z ukrycia z kretyńskim opisem. Raz ukazały się z mojego śmietnika.

Ze śmietnika?

- Mój przyjaciel został bohaterem artykułu o tym, że wyrzuca moje śmieci. Ciekawe, po czym "Fakt" poznał, że to moje? Zdarzyło się też, że jakiś paparazzi mimo elektronicznego zabezpieczenia bramy wejściowej do kamienicy usiłował wedrzeć się do mojego domu, walił i kopał w drzwi mieszkania. Przerażona zadzwoniłam po policję. Zdążył uciec.

Skąd pewność, że to paparazzi?

- Rzeczywiście, facet z aparatem z długą lufą bezczelnie wdzierający się do mojego domu mógł być listonoszem (śmiech). Kiedyś, po jakiejś premierze, tłum fotoreporterów rzucił się za mną. Paru wsiadło do samochodów i w pościg, ale dzięki przytomności kierowcy z zaprzyjaźnionej korporacji taksówkowej udało się ich zgubić. Przyzna pan, że dla nas była to bardzo stresująca sytuacja. I niebezpieczna.

Właściwie dlaczego Pani uciekała? Trzeba się było dać sfotografować.

- Robili mi zdjęcia przed, w czasie i po premierze. Podczas zawodowych imprez, ceremonii czy bankietów, w których biorę udział, chętnie współpracuję z fotoreporterami i dziennikarzami. Wykonuję zobowiązania najlepiej, jak potrafię. Potem chcę wrócić do domu. Dlaczego mam zabierać ze sobą tłum fotoreporterów?

Przygotowuje się Pani do wyjścia z domu, wiedząc, że może być natychmiast sfotografowana?

- Nie zamierzam zmieniać życia dlatego, że ktoś czyha, by je ukraść. Nie przesunę też granicy prywatności, nawet jeśli redaktorowi naczelnemu tabloidu wydaje się, że powinnam, bo ludzie chcą o mnie czytać.

Promuję projekty, w których biorę udział, udzielam wywiadów i robię sesje zdjęciowe. Nie zgadzam się jednak, że ktoś bezkarnie kradnie mi wizerunek i nim manipuluje, zohydza. Bo ja na ten wizerunek ciężko pracuję od dziesięciu lat. To tak jakby ktoś zabrał pański samochód, na który pan oszczędzał dziesięć lat, odkręcił opony i oddał panu zdezelowany. Czas się temu przeciwstawić, a nie kłaść uszy po sobie. Tabloidy zarabiają ogromne sumy na kradzieży wizerunku popularnych osób. Sprzedają w setkach tysięcy egzemplarzy kłamstwa, plotki i pomówienia, nazywając je "faktami". To przestępstwo.

Kilka dni temu Paul McCartney przyznał, że rozchodzi się z żoną przez tabloidy. Pisały, że kiedy się jeszcze nie znali, uprawiała seks za pieniądze.

- Polityka "Faktu" jest taka sama jak tabloidów na całym świecie, tylko że w Polsce łatwiejszy jest dostęp do osób, o których, według ich badań rynkowych, opłaca się pisać. W przeciwieństwie do amerykańskich gwiazd nie mogę pozwolić sobie na uciekanie jambo jetem i mieszkanie w strzeżonej posiadłości z chmarą ochroniarzy. Mieszkam w normalnym domu, z normalną furtką, żyję jak zwykły człowiek. I prawa do tego normalnego życia zamierzam bronić.

Czy nie zaczyna Pani, jak Edyta Górniak, wojny, której nie będzie końca i która wywoła niechęć dziennikarzy wobec Pani?

- To nie ma nic wspólnego z innymi dziennikarzami czy tytułami. Cenię sobie dobre dziennikarstwo, z wieloma dziennikarzami się koleguję i chętnie z nimi współpracuję. O dziennikarzach "Faktu" należałoby mówić pracownicy "Faktu", bo co ma wspólnego ich postawa z uczciwym dziennikarstwem? Nie dążę do tego, żeby tabloidy znikły z powierzchni ziemi, tylko żeby nie łamano wobec mnie prawa.

Do tej pory nikt nie zmienił ich obyczajów.

- Ale dlaczego tabloid ma narzucać mi wzorce obyczajowe? Zresztą o jakich wzorcach mówimy? To jakby przed armią bezkarnie grasujących złodziei, którzy okradają domy, zostawiać otwarte drzwi i pozwalać im się rąbać po wypłacie, bo tak już musi być. Skoro okradli akurat Paula McCartneya, to co, mam zostawić otwarte drzwi i pozwolić się rąbać siedem razy w miesiącu - bo tak już musi być? Ci, którzy padają ofiarą tabloidów, często nie wiedzą, albo nie mają odwagi sprawdzić, czy ktoś, kto im to robi, ma do tego prawo. Nie starcza im siły, żeby dowieść, że nie ma.

Boją się jeszcze bardziej agresywnych tekstów.

- W czasie mojego procesu, który trwał dwa lata, dzwonili koledzy, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Pytali, co robić. Mówiłam jedno: broń się, nie pozwalaj, żeby ktoś bezkarnie kradł ci to, co masz najcenniejszego. Dlaczego masz się zgadzać, żeby napastowali ciebie, twoją rodzinę, dzieci? Spotkaj się z prawnikiem.

I co mówili?

- "Nie, bo w tabloidach się na mnie uwezmą, lepiej z nimi nie zaczynać. A ludzie zapomną". Taką postawą utwierdzają wszystkich w przekonaniu, że tabloidy są bezkarnymi żonglerami naszych twarzy i nazwisk.

Czy ogłoszenie nakazane przez sąd, przeprosiny o wymiarach 10 na 15 cm z powiększoną czcionką, już się ukazało?

- Jeszcze nie. Ale musi się ukazać. Wyrok jest prawomocny.

Czy podając "Fakt" do sądu, miała Pani dowód, że zasłabła Pani nie po alkoholu, tylko po leku?

- Tak. Taki dowód nie był potrzebny, ale adwokaci mieli zaświadczenie lekarza podczas rozprawy na wszelki wypadek. Proszę jednak pamiętać, że to nie mój stan był przedmiotem sprawy. Nawet gdybym wracała z urodzin kota przyjaciółki i była nagwizdana jak szpadel, to nie ma znaczenia. I nie jest zabronione. Nie wolno natomiast mnie ani żadnej innej osoby śledzić, fotografować i opatrywać zdjęć poniżającym, kłamliwym komentarzem. Zostały zrobione w nocy, z ukrycia, nie podczas uroczystości, kiedy pełnię funkcje zawodowe, tylko w sytuacji absolutnie prywatnej. To zabronione.

Nie wiem, czy zdaje Pani sobie sprawę, że jest Pani pożywką dla jeszcze jednej grupy.

- Jakiej?

Twórcy portali internetowych podczepiają Panią jako hasło do wywołania stron pornograficznych.

- Czyli jak to wygląda?

Wpisuje się Pani nazwisko w wyszukiwarce i wyskakuje...

- Nie mam możliwości ochrony wizerunku w internecie. Nie sposób namierzyć właścicieli stron. To firmy-krzaki zarejestrowane w różnych miejscach na Ziemi. Ale nie jestem jedyną, której nazwisko w ten sposób jest wykorzystywane, choć to słabe pocieszenie.

Jednak w Pani przypadku istnieje wyjątkowe bogactwo ofert filmów porno.

- To oznacza, że zapotrzebowanie na mój wizerunek i nazwisko jest duże, skoro różne elementy rzeczywistości opłaca się opatrywać moim nazwiskiem. I łamać prawo. Dodajmy, że w tych filmach niestety nie brałam udziału, więc biedni są ci, którzy tam klikają z nadzieją (śmiech).

A może te strony internetowe to po prostu zwycięstwo Pani seksapilu?

- Nie, nie, nie wolno tego rozpatrywać w kategoriach: "Klikają na mnie, ach, jak to przyjemnie". Tutaj ktoś robi interes na nazwisku, na które ja zapracowałam.

Wielką atrakcją jest zaprosić na firmową imprezę Magdę M. i Kasię w jednym. Jeśli "Fakt" pisze o Pani przez pół roku, wtedy może Pani podnosić stawki?

- Z punktu widzenia zawodowego czarny PR jest działaniem na szkodę. Trudno przewidzieć, ilu producentów nie zatrudniło mnie, słysząc, że jestem w ciąży, prowadzę niehigieniczny tryb życia, jem tłusto czy nadużywam alkoholu.

Dlaczego pracodawcy mieliby się sugerować doniesieniami tabloidów? Czy w agencjach aktorskich nie wiedzą, jak naprawdę wygląda Pani życie?

- W Polsce, w odróżnieniu od reszty Europy, tabloidy traktowane bywają jako źródło informacji.

Czyżby?

- Ludzie zapominają o tym, że to bzdury. Jakiś czas temu na wieczór rozdania nagród wypożyczono dla mnie piękną biżuterię.

Tę za 350 tysięcy złotych?

- Tak napisał "Fakt" i dodał, że rzekomo trzymam ją w domu. To bardzo konkretna informacja, wręcz wskazówka dla włamywaczy - dotarła ona, jak obliczyli moi adwokaci, do 3,5 miliona ludzi. Do tego dwa tygodnie wcześniej opublikowano zdjęcia okolicy mojego domu, który jest łatwy do identyfikacji. Wystarczająco przerażające kłamstwo?

Czy nie sądzi Pani, że gdyby te gazety przestały o Pani pisać...

- ...to po prostu rzadziej byłabym porywana przez UFO na tłustą kolację? (śmiech)

Czy wtedy dostawałaby Pani tak często propozycje reklam?

- Propozycje reklam nie są konsekwencją mojej obecności w "Fakcie", w charakterze smoka z dwiema głowami. To efekt mojej pracy. Gdybym nie przyciągała przed telewizory dostatecznie dużej liczby widzów, to niezależnie od tego, co pisałby o mnie "Fakt", reklamodawcy nie chcieliby mi powierzyć swojego towaru.

Ja nie istnieję dzięki tabloidom. To tabloidy sprzedają kilkuset tysięczne nakłady, wykorzystując bezprawnie moje nazwisko.

Sama Pani sobie kupuje "Fakt"?

- Moja agencja ma zamówiony monitoring ukazujących się artykułów i jeśli pracownicy "Faktu" są uprzejmi wyprodukować jakąś nowość, jestem o tym informowana. Nie czytam tabloidów. Szkoda mi życia.

A mama?

- Ma dystans do tego typu informacji. Na początku bywało im przykro, bo dla najbliższych są to sytuacje niekomfortowe, ale na szczęście moja rodzina jest obdarzona dużą dozą poczucia humoru i inteligencji, więc dobrze sobie radzą z kolejnymi "faktami".

Podejrzewam, że w Lubsku "Fakt" sprzedaje się świetnie.

- Mam tam parę tysięcy fanów i oni sami wiedzą, co o mnie myśleć.

Kiedy przestała się Pani czuć dziewczyną z Lubska?

- Dzięki Bogu, nigdy. Jestem silnie związana z rodzinnym miastem. Jutro jadę do Lubska na Festiwal Dzieci Specjalnej Troski. Odbywa się po raz dziewiąty. To tygodniowa terapia za pomocą środków artystycznych. Dziecko z porażeniem mózgowym czy autystyczne po tygodniu obcowania z rówieśnikami, ognisk, śpiewania staje na scenie i rozkwita. Festiwal uwrażliwił też mieszkańców Lubska, którzy traktują dzieci jak swoich gości. To pomysł Leszka Krychowskiego, szefa domu kultury, w którym ja też działałam. Do 13. roku życia mieszkałam w Lubsku, a od szóstej klasy uczyłam się w Zielonej Górze. Tam też skończyłam liceum. Przez kilka pierwszych lat moim wychowaniem zajmowała się głównie babcia.

Mama w tym czasie chodziła do szkoły?

- Tak. Zamiast z niańki korzystała z pomocy babci, która była na rencie i mogła poświęcać czas mnie, potem młodszemu bratu i siostrze. To dobry kapitał, wielopokoleniowość dużo daje. Mój dom rodzinny był ciepły, dobry, dzięki babci bajkowy. Pozwalała dziecięcej wyobraźni rozwijać się w sposób nieograniczony. Babcia miała czas robić dla nas zabawki i odkrywać tajemnicze miejsca. Gdy urodził się mój młodszy brat, odkrywaliśmy te miejsca we dwójkę, a w trójkę, kiedy pojawiła się siostra. Kobiety w moim domu to twarde dziewczyny. Kiedy do głowy przychodziło mi jakieś marzenie, nie słyszałam nigdy, żebym się nie porywała z motyką na słońce. Mówiły: "Pewnie będzie czasem trudno, ale na pewno ci się uda".

Jak to się stało, że wyznanie, że jest Pani panieńskim dzieckiem, nie przychodzi Pani z trudnością?

- Mama przez całe życie powtarzała mi, że jestem dzieckiem wielkiej miłości. Fajnie jest mieć taką świadomość. Romeo i Julia to przy moich rodzicach ckliwa historyjka.

17-latki, harcerze, wzorowi uczniowie, a za dziewięć miesięcy rodzi się Joasia Brodzik.

- Urodzenie dziecka w tak młodym wieku jest rewolucją i dużym wyzwaniem. Doceniam odwagę mojej mamy. Za każdym razem, kiedy się tulimy, mama mówi, że z bratem i siostrą jesteśmy dla niej najważniejsi na świecie i jest strasznie szczęśliwa, że jestem.

Jednak powiedziała Pani kiedyś: "Brak ojca może obniżać poczucie wartości i wyzwala lęki".

- Żyjemy w społeczeństwie, które wciąż nie akceptuje innych układów niż małżeństwo. Już w przedszkolu dzieciak, który wychowuje się w niepełnym domu, z tatą albo z mamą, która żyje w wolnym związku albo sama, narażony jest na szykany. Inne dzieci bywają w takich sytuacjach okrutnymi oprawcami, bezwiednie powtarzając to, co usłyszą od rodziców. To są doświadczenia, które mają wpływ na przyszłą osobowość, na poczucie własnej wartości.

A Pani jakie szykany zapamiętała najbardziej?

- Nie mam w zwyczaju rozpamiętywać, co ktoś powiedział do mnie 28 lat temu. Wyniosłam z domu dużą tolerancję. Również dla związków międzyludzkich. Mam zrozumienie dla ich różnorodności. Związki między ludźmi bywają trudne, kruche. Jeśli tak miałoby się ułożyć moje życie, że miałabym dziesięciu mężów, to cóż, jeśli tych dziesięciu będę kochała... Może gdybym była wychowywana przez konserwatywnych rodziców, moje wzorce byłyby inne.

Nie byliście rodziną religijną?

- Byłam wychowywana w duchu niezwykłej otwartości i szacunku dla odmienności. W grudniu pojechałam do Izraela, wsiadłam do autobusiku, który jechał znad Morza Martwego do Jerozolimy, i kierowca zapytał, jakiego jestem wyznania: "Jestem chrześcijanką". A on: "To mi nic nie mówi. Jeżeli jest pani protestantką, pojedziemy trasą dla protestantów. Jeżeli katoliczką - dla katolików. A jeśli Żydówką - trasą dla Żydów". Odpowiedziałam: "Jesteśmy w Jerozolimie, chcę zobaczyć wszystkie miejsca". I ten człowiek zwariował: "Muzułmańskie też?". On nie rozumiał tego, co dla mnie jest oczywiste.

"Aktorką jest Nina Andrycz i Mieczysława Ćwiklińska, ja jestem osobą, która wykonuje działania aktorskie". To Pani słowa. Jaka jest różnica?

- Nie jestem przekonana, czy za pięć lat będę wykonywała ten zawód.

Nie może się Pani stać Niną Andrycz?

- Te znakomite panie poświęciły całe życie aktorstwu. Nie mam ambicji zagrać w tym roku trzy razy Lady Macbeth i raz Ofelii albo po 12 godzinach w telewizji pędzić do teatru. Zagrałam w ciągu dwóch lat ponad 300 spektakli, przez trzy lata pracowałam w Teatrze Komedia. Mam ogromny szacunek dla tych, którzy wybierają grę w teatrze, ale na myśl o tym, że miałabym 20 lat siedzieć w tym samym zespole, robi mi się słabo.

W Szkole Teatralnej słyszała Pani od profesorów, że się Pani nie nadaje, że jest nie dość zdolna. Po szkole za wiele propozycji nie było. Co było przełomem w karierze?

- Serial "Kasia i Tomek" i rola, którą powierzył mi Jurek Bogajewicz. Otrzymałam od niego ogromny kapitał i wiedzę, za którą jestem mu bardzo wdzięczna.

"Nawet jeśli zostaniesz śmieciarzem, postaraj się być najlepszym śmieciarzem w mieście". To Pani motto.

- Kiedy nie miałam propozycji aktorskich, moderowałam czaty na portalu Wirtualna Polska. Sklejałam też koperty do ozdobnych papeterii. Praca chałupnicza, mogłam oglądać filmy i wykonywać tę odpowiedzialną funkcję, bo nie jest łatwo nie pobrudzić klejem koperty. Przez trzy lata po Szkole Teatralnej pracowałam też jako kelnerka. No i zapowiadałam pogodę w programie "Na gapę", na żywo w Canal+. Duży chrzest bojowy, zwłaszcza że wtedy program prowadził Max Cegielski, który był nieprzewidywalny i lubił zasłaniać mi monitor. Więc czasem zapowiadałam pogodę z głowy. Prowadziłam "Kurier sensacji", czytałam informacje o spadających samolotach czy wybuchu wulkanu. Potem zaczęły się pojawiać filmy, seriale. Bywało różnie, ale z każdego doświadczenia wyciągam nowe wnioski. Lubię się rozwijać. Spotykam czasem sfrustrowanych kolegów, którzy mówią, że nic nie robią albo grają w jakimś idiotyzmie i są nieszczęśliwi. Zawsze wydawało mi się, że taki stan ducha to potworne marnotrawstwo.

Czy jest jakaś cena, którą Pani płaci za zainteresowanie świata?

- To nie cena, to jedna z konsekwencji. Chirurg przed operacją musi umyć ręce, ja muszę spędzić kilka godzin, żeby porozmawiać na interesujący pana temat. Staram się to zrobić jak najlepiej i najuczciwiej i tego samego wymagam od pana. Nie mam żadnej misji, nie czuję się wyznacznikiem, nie czuję się posłannikiem ani południkiem, ani równoleżnikiem, a moje życie, powtórzę, należy do mnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji