Artykuły

TEATR MASKA

"Ogród młodości". Komedja fantastyczna w 4-ch aktach Tadeusza Rittnera. Ilustracja muzyczna F. Szopskiego.

Już kilka miesięcy upłynęło od śmierci Tadeusza Rittnera, a jeszcze żaden teatr nie uczcił go tak, jak się wszędzie na świecie czci tych poetów umarłych, których natchnień i wyobraźni scena czerpała swą moc, urok i poezję. Dopiero wczoraj... Ale jakaś klątwa zawisła nad życiem teatrów warszawskich. Nawet dzień pietyzmu, nawet iluminacja pośmiertna wielkiego talentu staje się u nas zaduszkową, kopcącą łojówką na mogiłce - jedną z dziesięciu tysięcy.

W tym ogrodzie poezji, który swym duchem wyczarował Rittner, są przecież kwiaty o cudnej woni. Są romantyczne irysy i tajemniczo zamyślone orchidee. A ktoby nie lubił woni jego romantyzmu, znajdzie "Głupiego Jakóba". "W małym domku" lub "Lato", znajdzie "dokumenty ludzkie" z repertuaru "mocnego teatru" lub subtelną satyrę smutnego ironisty życia. Różne style i tony, a w każdym, jeśli już nie dzieło głębszej poezji, to przynajmniej kunszt literacki z zagadkowym uśmiechem Rittnerowskiej indywidualności.

I nawet dla handlarza, nowości teatralnych, traktującego swój teatr, tylko jak sklepik z "premjerami", znalazłyby się w księgach poety dzieła u nas nieznane, w żadnym z teatrów warszawskich nie grywane nigdy, a posiadające jednak, prócz uroku nowalji, herbowe znamię niepospolitego talentu. Przecież "Tragedja Eumenesa" błąka się już oddawna po dyrekcjach warszawskich i nikt jej nie chce wpuścić na scenę. Wolimy grać "Lancety" i "Zawody"... Zdawałoby się tedy, że w zaduszkowym dniu Tadeusza Rittnera zapłonie jedna z jego pochodni. Zdawałoby się, że niema nic łatwiejszego, jak w dziełach poety znaleźć taki dramat, któryby naprawdę był "iluminacją" jego talentu i sztuki. Ale u nas wszystko na opak. W domu Rittnera, gdzie tyle żywy cli, upajających rozkwitnęło kwiatów, znaleziono pod ścianą papierową wystrzygankę i tę właśnie oprawiono w ramki teatralne, jako ilustrację jego twórczości, jako wyraz czci i hołdu nad grobem świetnego artysty.

Ale prawda! "Ogród młodości" Rittnera ma, stempel wiedeńskiego Burgu. Przyjął go zgrzybiały teatr Habsburgów i kilka dzienników oddało mu ukłon, może nieco sztywny, ale uprzejmy. Nie wystawiono tam ani "Człowieka z budki suflera", ani "Don Juana", ani "Wilków w nocy", lecz wystawiono tę właśnie opowieść o starzejącym się królu, któremu medyk nadworny w jakimś proszku, płynie,czy pigułce daje złudzenie młodości. Czy znacie poezję hofratowskich salonów cesarskiego Wiednia? Trochę bajki, trochę romantyczności, trochę kostiumów, trochę księżyca, fontanny, róże papierowe, król, królewicz, "Komische Alte", "süsses Mädeli"-stary Rajmund, a czasem dla kontrastu Nestroy.

Nie wiem, czy to była chwila omdlenia twórczego, czy też rozmyślne ad usum delphini, aby się wkupić w łaski dworskiego teatru i stać się "burgfähig", dość, że cały ten "Ogród młodości" ma akurat tyle poezji, ile znieść może estetyzujący hofrat z żoną i czterema córkami. Gdy mi niegdyś Rittner opowiadał treść swej nienapisanej wówczas jeszcze bajki, miałem wrażenie, że będą to melancholijne szelesty jego własnej, srebrzącej mu już włosy jesieni, rozpaczliwa tęsknota za wiosną odlatującą. Ale już wtedy rzucił mi jakieś słowo o Burgu, o jego ludziach i smaku, jakby się z czegoś tłumaczył, jakby skrzydeł lękać się zaczynał... No! a potem dał tego króla, który ma lat 55, ale dzięki sztuce swego lekarza zatrzymał czas i stanął na 35.

- Ma być wiecznie młodym dla ciebie, najjaśniejsza pani, tylko dla ciebie!-tak intencje swoje tłumaczy lekarz-cudotwórca.

Ale któlowi przyśniła się jakaś dawna kocanka, bo młodość, nawet sztuczna, rzadko jest monogamistką. Więc jedzie w podróż daleką, aby szukać swej Laury, a z nim lekarz ze słoikami i szprychami. "Johimbina", "kokaina", "pigułki Herkulesa", czy coś w tym rodzaju. Tak rozpoczyna się bajka. A potem Laura, róża już przekwitająca, i Juljetta, pączek w rozkwicie. Starsi panowie, po zażyciu "pigułek" lubią takie pączki. I kto wie, coby się było stało, gdyby w krytycznej chwili lekarz p[...] kręcący dwoje pigułki tylko dla szczęścia najjaśniejszej pani, nie zwiał razem ze swoją apteką.

Teraz już młody królewicz, którego matka wysłała, aby pilnował ojczulka, ma ułatwioną robotę, bo stary król ledwie powłóczy nogami nawet przez płot przeleść nie może, przez który Juljetta skacze jak kozica. I tu rozpoczyna się melancholijna abdykacja "komfortatyów" wobec sielanki prawdziwej młodości. Jest to jedyny akt w całej sztuce, który ma trochę ładnych rumieńców i trochę Rittnerowskich melodji. Ale i ta poezja wywiera takie wrażenie, jakby duch starego Burgu szeptał jej do ucha: Bój się Boga, tylko nie za mocno i nie za wysoko". Są oczywiście róże i jaśminy, jest posąg satyra, jest, dziecięca wizja Juljetty, że przyszedł do niej królewicz z gobelinu, - ach! wie reizend! Wszystkie horfantówny pobladły wzruszenia.

Ale pomimo swej szablonowości, ten akt ma jednak trochę sentymentu i rasy literackiej, przynajmniej w takich momentach, w których stary król z swym fabrykantem eliksirów przestają wtrącać się do poezji młodego kochania. Ale niestety ta para groteskowa włóczy się ciągle po scenie i sztuka ciągle balansuje na krawędziach alegorji romantycznej i brutalnej farsy. Trudno zrozumieć, że umysł tak wyrafinowanie wrażliwy, jak Tadeusz Rittner, nie dosłyszał parskania krotochwili w tej "tragedii starości", która biega za dziewczętami z pigułkami wigoru w kieszeni. Cała alegorycznośó zaczyna kichać, jakby zażyła tabaki. Nie sposób wczuć się w tragizm symbolu, gdy symbol śpiewa kuplety.

I na próżno autor w końcu swego "Ogrodu młodości" próbuje iść w głąb i wydobyć nową melodję. Napróżno król jego mówi, że chciał być wiecznie młodym dla swojego ludu, który ukochał go niegdyś, jako Zygfryda, półboga z jasnemi włosami, wjeżdżającego w mury swej stolicy na triumfalnej kwadrydze. Takim go umiłował naród, takim chce pozostać i takim przejść do legendy. Napróżno! Już nie wierzymy leciwemu Donżuanowi. I cała ta opowieść brzmi raczej jak ładna bajeczka starego birbanta dla ugłaskania podejrzliwej małżonki, W intencji: pogłębienie alegorji. W wyrazie teatralnym: poza.

A w końcu jeszcze jeden ukłon w stronę pani hofratowej w Burgu, coś, niby sentencja, że młodość męża konserwuje się najlepiej w inspekcjach domu rodzinnego i że jeśli już trzeba podlewać ją eliksirami i nawozić pigułkami, to chyba tylko dla, magnifiki. (Hofratowa powiada: "Ganz richtig"). Wszystko to jest wyrażone w archaiczno - dworskiej stylizacji, ale na dnie czai się ciągle koncept krotochwili. I wstydzi się i rzechoce. A cała ta dwoistość, cały ten brak zdecydowania w intencjach wpływa fatalnie na rysunek ludzi, i linję komedjową sytuacji. Ani twarzy, ani nerwu drama tycznego.

A w dodatku jeszcze jakieś dekoracje ni pies ni wydra. Chciano niby futuryzować, niby symplifikować, a wyszło z tego coś tak bez barwnego i niezdarnego w wyrazie, jakby gdzieś na głuchej prowincji, tapicerską sztuką wystawiano w kasynie lub stodółce bajkę o starym królu i ogrodzie młodości. W tym ogrodzie, w którym ciągle się mówi, że pachną róże i jaśminy, nie było ani jednej róży i ani jednej gałązki jaśminu, ale za to na siedem wiorst czuć go było klajstrem. Przepraszam. Były trzy róże. Trzymała je w ręku Juljetta, a gdy powiedziała, że "róże płoną", nacisnęła baterję, chytrze ukrytą wśród kwiatów, i róże zapaliły się", jak kinkiety. W sam raz cud dla Ryczywołu!

Dość! Trzeba z tem skończyć. Tak nie wolno wystawiać Rittnera. Mamy już dosyć tandety teatralnej i jeżeli po to tylko powstał nowy teatr, to lepiej zamienić go na kinematograf.

Ale cóż tam robi reżyser i artysta tej miary, co Solski? Nie dziwię się, że podjął się roli, z której, pomimo całej swej inteligencji aktorskiej; nie mógł wydobyć nic, oprócz poprawnego djalogu,-trudno! takie przysługi trzeba nieraz oddawać dyrekcji. Ale dziwię się, że jako reżyser pozwolił wystawić sztukę w takich dekoracjach, że zgodził się na efekty iście jarmarczne, że aktorzy grali jak chcieli, każdy w innym stylu, jedni farsę, a drudzy komedję, że nawet kostjumy, np. kostjum królewicza były skandaliczne. Miłą niespodzianką premjery był tylko debiut inny Cieszkowskiej, młodziutkiej artystki, która ma dużo wdzięku i szczerości. Z artystów, znanych już na scenach warszawskich, wyróżniła się siłą ekspresji i temperamentem p. Siennicka, a linją stylową i zwartą koncepcją typu p. Tadeusz Frenkiel. Czy jednak nie możnaby i w stylizacji zewnętrznej nadwornego lekarza być mniej "czerwonoskórym", a więcej europejczykiem? Czy nie możnaby tej roli zagrać mniej ponuro? Gdyby "Ogród młodości" mógł liczyć na dłuższe życie w teatrze, namawiałbym p. Frenkla, aby spróbował z tego samego tekstu wydobyć dwie fizjognomie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji