Artykuły

Magdalena Gorzelańczyk: Krótko się znamy, ale kocham ten teatr, kocham tu być

- Pamiętam, że od kiedy byłam małą dziewczynką towarzyszyła mi sentencja, którą wpisywałam w każdy nowy kalendarz: "A teatr jest po to, żeby wracać do domu w zamyśleniu i w zachwycie, i już zawsze odtąd księżyc w misce widzieć". Jak byłam dzieckiem nie do końca to rozumiałam, a teraz cieszę się, że mogę to czuć każdego dnia - mówi Magdalena Gorzelańczyk, aktorka Teatru Wybrzeże.

MAŁGORZATA MURASZKO: Czym jest dla ciebie teatr?

MAGDALENA GORZELAŃCZYK: - Marzeniem. Przez długi czas, od kiedy pamiętam, był czymś, co chciałam robić, do czego dążyłam. Czasem jest mi trudno samej przed sobą nazwać się aktorką, bo wciąż nie wierzę, że moje marzenie się spełniło. Teatr pozwala też marzyć innym, pozwala przenieść się w inny świat, pozwala zostawić za drzwiami codzienność. Jednocześnie jest na wyciągnięcie ręki, jest prosty i nierealny zarazem.

Zawsze chciałaś być aktorką?

- Zdecydowanie. Od początku, odkąd byłam małą dziewczynką, chciałam być aktorką i w dodatku w marzeniach grałam właśnie w teatrze. To było o tyle łatwe, że robiłam wszystko, aby do tego dążyć. Wychowując się na wsi miałam jednak ograniczony dostęp do kółek teatralnych czy centrów kultury. Ale dzięki temu wiedziałam, że muszę starać się jeszcze bardziej, aby osiągnąć cel i miałam z jego realizacji jeszcze większą satysfakcję. Do szkoły teatralnej zdaje ok. 800 osób. Na pierwszym roku Akademii we Wrocławiu przyjmowanych jest 20 osób, 12 chłopaków i 8 dziewczyn, chociaż model ten już się zmienia. Wszyscy z mojego roku przystąpili do obrony dyplomu, wszyscy ukończyli szkołę i szukali etatów. Presja i stres są ogromne. Ja do Akademii dostałam się za trzecim podejściem, zanim dostałam się na wymarzony kierunek zaczęłam studiować kulturoznawstwo i sprzedałam nawet rower z komunii, żeby mieć pieniądze na płatne egzaminy do szkoły. Jak nie dostałam się za pierwszym i drugim razem, to bardzo to przeżyłam, ale nie wyobrażałam sobie niczego innego. Rodzice i brat widzieli, że cierpię, odradzali kolejne próby, ale się zawzięłam. I teraz są ze mnie dumni.

Wrażliwość w pracy aktora pomaga?

- Na pewno się przydaje. Bo człowiek jest najważniejszy. Praca w teatrze to spotkanie człowieka z człowiekiem, my jesteśmy dla widzów a widzowie są dla nas. Jesteśmy wszyscy razem. Pochodzę z Kuchar Kościelnych, to mała wioseczka pod Koninem. Myślę, że na widowni Teatru Wybrzeże jest czasem więcej publiczności niż mieszkańców mojej wsi, ale uwielbiam to miejsce. To, że wychowałam się właśnie w małej wsi, pomogło mnie ukształtować. Jak jest mi smutno, to myślę o polach, lasach, łąkach. Daje mi to poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Mówi się, że aktor powinien być straumatyzowany, "po przejściach" i w dodatku samotny lub nieszczęśliwy, bo wtedy wie, czym jest cierpienie i klęska, sięga do najgłębszych emocji. Myślę, że lepiej mieć w sobie tęsknotę za dobrem i pięknem. Gdybym wychowała się w mieście, byłabym innym człowiekiem.

Gdańsk zdarzył się przypadkowo?

- Zupełnie nie! To przyszło dopiero na drugim lub trzecim roku studiów. Zanim odwiedziłam Teatr Wybrzeże wiedziałam, że chcę tu być. Podświadomie. Byłam na trzecim roku, nikt nie myślał jeszcze o etatach, a ja sprawdzałam, kto pracuje w Wybrzeżu, jacy aktorzy są tutaj na etacie, oglądałam zapisy "H." Jana Klaty i zapamiętałam, że Teatr Wybrzeże to świetny i zgrany zespół. Zapadło mi to miejsce w serce. Zakochałam się w ciemno. Nasz dyplom w Akademii Sztuk Teatralnych reżyserowała Ewelina Marciniak, która w Wybrzeżu realizowała kilka spektakli, i to był wspaniały przypadek!

Jak dostałaś etat w Wybrzeżu?

- Przyjechałam na casting do "Zakochanego Szekspira" Pawła Aignera. Nie dostałam roli, ale dzień później zadzwonił do mnie dyrektor Orzechowski i zaproponował mi rolę w innych spektaklach i etat. Będąc na Festiwalu Szkół Teatralnych, który odbywa się w połowie maja, byłam już etatową aktorką Teatru Wybrzeże. Miałam ogromne szczęście, bo właśnie festiwal jest "być albo nie być" studentów szkół teatralnych, w powietrzu wisi presja jak najlepszego występu. Ja miałam spokojną głowę, bo miałam pracę. W najskrytszych marzeniach nie zakładałam takiego scenariusza.

Twoją pierwszą sztuką, zaraz po Akademii, była "Mary Page Marlowe" w reżyserii Adama Orzechowskiego. Jak wyglądały pierwsze miesiące w Gdańsku i jak przyjął cię zespół?

- Przeprowadziłam się 1 maja, 2 maja podpisałam umowę, więc zaraz upłyną dokładnie dwa lata i jako pierwszych poznałam Marcina Miodka i Piotra Biedronia. I szybko okazało się, że to co mówią o gdańskim zespole, jest prawdą. Wszyscy mnie przyjęli bardzo serdecznie, otoczyli ciepłem i dobrem, jakbyśmy się znali od lat. W Teatrze Wybrzeże czuje się atmosferę bliskości i zespołowości. Mam wrażenie, że gdyby powinęła mi się noga, to nie jestem sama. To jest piękne. Praca nad "Mary Page Marlowe" była specyficzna, bo próbowaliśmy pojedyncze sceny, nad którymi pracowałam z Sylwią Górą-Weber i Moniką Chomicką. Pierwszą zespołową pracą była "Śmierć białej pończochy". I od razu było tam wszystko: zespołowość, piach, trauma, nagość i ogromna satysfakcja.

Twoja bohaterka, królowa Jadwiga, jest dzieckiem, które wbrew woli zostaje wydane za mąż, jest rozbierane i gwałcone. To wyzwanie dla młodej aktorki?

- Przeczytałam tę sztukę w domowym zaciszu i nie wiedziałam, czy to jest tragedia czy komedia. Śmieszne zawołania litewskich wojów przeplatają się z dramatem małej dziewczynki. Bardzo przemówił do mnie ten tekst. Przygotowując się do roli poszłam do biblioteki, żeby poczytać o Jadwidze. W jej biografii chciałam znaleźć "ryski". Jadwiga przedstawiana jest jako patronka, opiekunka, żona, święta wiodąca królewskie, piękne życie. Rzeczywistość, niestety, jest bardziej brutalna i przemilczana. Ona była kilkunastoletnią dziewczynką zmuszoną do małżeństwa z dużo starszym mężczyzną, została sprzedana i była gwałcona. I nie można myśleć przez pryzmat historii, że kiedyś tak po prostu było, bo gwałt wtedy i gwałt teraz bolą tak samo. Podeszłam do Jadwigi po ludzku, próbowałam zrozumieć ją i bardzo się z nią zżyłam. Ta postać rozwija się ze mną i lubię wracać do "Śmierci białej pończochy". Cieszę się, że ta rola zdarzyła się tak szybko.

Poznając historię Jadwigi nie czułaś się przytłoczona, nie miałaś momentów zwątpienia?

- Rola Jadwigi jest wielowymiarowa, interesująca. Przed każdym spektaklem myślę, że gram go właśnie dla niej i dla wszystkich kobiet. Myślę o tych, które nie miały przez lata, i nie mają nadal, prawa głosu, nie mogą opowiedzieć swojej wersji historii. Mogę być głosem ofiar, kobiet i mężczyzn, traktowanych z pogardą, niewysłuchanych, niezrozumianych. To wielkie szczęście i przywilej móc to opowiadać.

W spektaklu jest nagość, łzy, krzyk, niewybredne żarty i sama historia jest przygnębiająca. Jak publiczność reaguje?

- Tak, jak każdy spektakl jest inny, tak i różne są reakcje publiczności. Inaczej spektakl odbierają kobiety a inaczej mężczyźni, inaczej może odebrać publiczność w piątek i w niedzielę. Ale obserwuję reakcję widzów i często są oni bardzo skupieni. Po pokazie spektaklu w Opolu jeden pan, który siedział w pierwszym rzędzie, powiedział mi, że chciał mnie przytulić, gdy widział mnie klęczącą ze łzami w oczach. Jego reakcja mnie wzruszyła, bo udało nam się być wtedy razem, spotkać się naprawdę.

Kolejną dużą rolą była postać Polikseny w "Trojankach" Jana Klaty, którego "H." oglądałaś na studiach.

- Byłam bardzo zdenerwowana i podniecona. Nie wierzyłam, że w rok po zakończeniu Akademii będę grała w spektaklu reżyserowanym przez Jana Klatę. A później, już podczas prób, nie wierzyłam, że ma tak zaskakujące dla klasycznego dramatu rozwiązania, które okazały się rewelacyjne. Jan Klata ma ogromny szacunek do aktora. On, jak powiedział, konstruuje świat, rzuca piłki i trzeba nauczyć się je łapać. Praca z Janem Klatą, możliwość obserwowania Doroty Kolak przy pracy, była wielką nagrodą i szczęściem. Ale też ogromną nauką dla mnie jako młodej aktorki.

I w "Trojankach", i w "Mary Page Marlowe", i w "Śmierci białej pończochy" głównymi bohaterkami są kobiety, w dodatku bardzo silne i różnorodne charakterologicznie. To przeczy trochę temu, że mniej kobiet przyjmuje się do szkół teatralnych.

- Zasada ta trochę już się zmienia i mam to szczęście, że w dobrym momencie trafiłam do teatru, żeby tej zmiany doświadczyć. Coraz bardziej docenia się sztuki, w których kobiety, a nie mężczyźni, grają główne role i jest takich spektakli coraz więcej. Pisałam pracę magisterską o kobietach grających męskie role. Bo mężczyzna grający kobietę, przebrany w sukienkę, buty na obcasie i z peruką na głowie, traktowany jest z przymrużeniem oka. Natomiast kobieta grająca męską postać jest dla niektórych przekroczeniem, złamaniem zasad. Takie role to walka, wyzwanie. To ma oczywiście swoje korzenie w historii, w teatrze antycznym. Niedługo sama będę miała szansę sprawdzić, jak to jest, gdy kobieta gra męską postać.

Jest w tobie dużo pasji do zawodu, skromności i pokory.

- Wszystko co dotychczas robiłam, wynikało ze szczerości i potrzeby serca. Nie chciałam się wyróżniać, zabiegać o uwagę. I może to brzmi trochę naiwnie, ale tak było od samego początku mojej aktorskiej drogi. Taka po prostu jestem i widzę, że wychodzą z tego dobre rzeczy. Krótko się znamy, ale kocham ten teatr, kocham tu być i kocham to co robię. Chodzę uliczkami Gdańska i uśmiecham się sama do siebie, że mogę tu być. To mnie napędza.

Wokół otaczającego pragmatyzmu, cynizmu i niezadowolenia z pracy, szczególnie ludzi młodych, twoja postawa jest naprawdę niespotykana.

- I będę robić wszystko, żeby ją pielęgnować! (śmiech) Myślę, że wychowanie na wsi i nauka we Wrocławiu dużo mi dała. My nie byliśmy wynoszeni na piedestał, nie było wśród nas "celebrytów" chcących zaistnieć i się wyróżnić. Nikt z nas nie czuł się "namaszczony przez Boga" tylko dlatego, że dostał się do szkoły teatralnej. Dużo pracowaliśmy sami i nikt z nas nie wyrósł w postawie, że będąc w szkole już ma wszystko, pełen wachlarz warsztatowy. Ja mam jedynie 5 proc. tego, co chciałabym w swoich marzeniach jeszcze osiągnąć. Też dlatego mam tak dużo siły i motywacji do pracy.

Czego uczy ciebie teatr?

- Uczy na pewno tego, żeby zawsze dawać z siebie maksimum, nie odpuszczać i nie brać wszystkiego za pewnik. Tak wiele okoliczności ma wpływ na nasze reakcje, uczucia, myśli każdego dnia, dlatego my na scenie również musimy być wrażliwi na te zmiany, na nas samych, partnerów na scenie, widownię. Teatr uczy czujności, cierpliwości i zachwytu nad otaczającym światem. Pamiętam, że od kiedy byłam małą dziewczynką towarzyszyła mi sentencja, którą wpisywałam w każdy nowy kalendarz: "A teatr jest po to, żeby wracać do domu w zamyśleniu i w zachwycie, i już zawsze odtąd księżyc w misce widzieć" [jest to parafraza wiersza Joanny Kulmowej "Po co teatr" - red.]. Jak byłam dzieckiem nie do końca to rozumiałam, a teraz cieszę się, że mogę to czuć każdego dnia.

***

Magdalena Gorzelańczyk - aktorka teatralna i filmowa, od 2017 roku związana z Teatrem Wybrzeże. Pracowała z takimi reżyserami jak Adam Orzechowski, Ewelina Marciniak, Marcin Liber i Jan Klata. Laureatka Nagrody Aktorskiej na 35. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi za rolę w spektaklu "Szantaż" w reżyserii Eweliny Marciniak oraz Nagrody Indywidualnej Prezydenta Miasta Wrocławia za najlepszy dyplom wśród uczelni artystycznych. Laureatka Sztormu w kategorii "Odkrycie roku w kulturze" oraz nagrody im. Jana Ciechowicza dla młodych twórców teatralnych. Znana z brawurowej roli Jadwigi w spektaklu "Śmierć białej pończochy" i Wiery w "Ruskich" (reż. Adam Orzechowski) oraz Polykseny w "Trojankach" (reż. Jan Klata).

--

Na zdjęciu: Magdalena Gorzelańczyk jako Jadwiga w spektaklu "Śmierć białej pończochy", Teatr Wybrzeże

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji