Artykuły

Odzyskiwanie głosu

"Panny z Wilka" wg Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Agnieszki Glińskiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Adam Partyka.

Pomiędzy półprzejrzystymi ekranami scenografii nakładają się na siebie historie pięciu kobiet i dwóch mężczyzn. Zbudowany na zasadzie klisz fotograficznych spektakl multiplikuje postaci, obrazy i narracje, raz wyświetlając je po kolei, raz symultanicznie. Czasem w porządku chronologicznym, czasem mieszając je ze sobą. Spomiędzy tych ruchomych warstw, na pozór migotliwych i chaotycznych, wyłaniają się jednak wyraziste sylwetki, a silne namiętności krystalizują się w najmniej oczekiwanych momentach. Przepisując Iwaszkiewicza, twórczynie udzielają głosu temu, co represjonowane - zarówno w postaciach kobiecych, jak i męskich.

Całemu spektaklowi towarzyszy poczucie nierzeczywistej lekkości. Oszczędna scenografia skąpana jest w jasnym, miękkim świetle letniego dnia, które pada na scenę przez kolorowe płytki, rysując na jej deskach witrażowe wzory w cukierkowych odcieniach tutti-frutti. Pochyła konstrukcja, opadająca w stronę widowni, umożliwia rozgrywanie akcji w ciekawym wizualnie układzie kilku planów, układających się perspektywicznie. Efekt przestrzennego nawarstwienia potęgują ruchome powierzchnie z mlecznego szkła, które rozmazują kontury kryjących się za nimi kształtów, a jednocześnie służą wyświetlaniu projekcji, kładących się kolejnymi wzorzystymi błonami na dość już złożone zależności między osobami i przedmiotami.

Nie tylko na poziomie scenografii mamy do czynienia ze zwielokrotnieniem. U Iwaszkiewicza czytelnik podąża przez cały czas za postacią Wiktora, który po piętnastoletniej nieobecności znów odwiedza Wilko i konfrontuje się z pełnymi niezrealizowanych pragnień wspomnieniami lat młodości, wywołującymi nieuleczalny żal i tęsknotę za tym, czego nie da się przywrócić. Podobnie jak opowiadanie, spektakl również rozpoczyna się od Wiktora i od sceny w Stokroci, lecz już przy pierwszym zetknięciu z bohaterem sprawy się komplikują. Gdy rozmawia on z doktorem, duet Adama Nawojczyka i Szymona Czackiego przerzuca się kwestiami obu postaci w dość dowolnej kolejności, uzmysławiając nam po krótkiej chwili, że Wiktora będziemy obserwować nie w jednym, lecz w dwóch wcieleniach. Para Wiktorów przyjedzie do Wilka - to naprzemiennie, to razem biorąc udział w opisanych przez Iwaszkiewicza zdarzeniach - swoją niestałością i wymiennością ciągle wywołując lekkie poczucie konsternacji. Owo rozdwojenie uniemożliwia jakąkolwiek identyfikację i usuwa wszelki realizm, a postać rozmywa się na tle przedmiotów, osób i wydarzeń w dworku.

Podobnie dzieje z sytuacją przybycia do Wilka - zostaje rozbita i odegrana wielokrotnie, za każdym razem z trochę innej perspektywy. Pod koniec spektaklu nie wywoła już naszego zdziwienia kolejne: "Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał!", a za każdym razem słowa te będą wybrzmiewać większą pustką. Scena powitania, powtórzona zbyt wiele razy zacznie blaknąć, jak kolejna odbitka pieczątki, na której zużywa się tusz. Ponawiane okrzyki zadźwięczą ironią, a może nawet farsą, odbierając przedstawionym wydarzeniom jakąkolwiek powagę. Tym bardziej, gdy towarzyszyć im będzie wspaniale pretensjonalny, pozornie beznamiętny ton obojętnej recytacji w wykonaniu Nawojczyka i Segdy. Wraz z postacią Wiktora i sceną przyjazdu rozbita zostaje narracja opowiadania, przyznająca centralne miejsce podmiotowi męskiemu i ukazująca świat w perspektywie jego frustracji i rozczarowań, towarzyszących nostalgicznym poszukiwaniom.

Tutaj najważniejsze role przypadły kobietom - pięć tytułowych panien niepodzielnie dominuje na scenie dworku w Wilku. To ich postaciom podporządkowana zostaje narracja. Rozbita chronologicznie historia podzielona jest na rozdziały poświęcone każdej z osobna, a ich twarze i imiona znaczą punkty zwrotne spektaklu. Każda z nich obserwuje przyjazd Wiktora ze swojej perspektywy i swoją osobą zabarwia kolejną odsłonę wydarzeń.

W każdym rozdziale to kobieta rozdaje karty i nadaje kierunek wypadkom. To ich sylwetki zarysowują się wyraźniej pośród kalejdoskopu rozmazanych obrazów. Wiktorowie biernie uczestniczą w akcji, zdani na ich łaskę; popychani to jedną, to w drugą stronę. Obaj niepełni i nieskuteczni, niewydarzeni; obaj jakoś jałowi. Historia mężczyzny, który po proustowsku wyrusza na poszukiwanie straconego czasu, zostaje przez Glińską i Konarzewską przepisana na kilka herstorii - opowieści kobiet, do których pogmatwanych życiorysów wtargnął nagle niezapowiedziany gość, wprowadzający w ich codzienność mnóstwo zamieszania i burzący mozolnie zbudowany porządek.

"Nic nie będzie z mojego bohaterstwa" - słowa iwaszkiewiczowego protagonisty zostały tu potraktowane całkiem poważnie. Zapewnienia o tym, że Wiktor urósł w Wilku do rangi legendy, częściej wywołują na scenie śmiech, niż podziw. Tym razem rzeczywiście jego osoba "przeszła przez Wilko jak cień". Patriarchalny - mimo wszystko - porządek imaginarium Iwaszkiewicza zostaje tu wywrócony. "Cóż za narracja!" - szydzą panny, wyśmiewając melodramatyczne rozterki i cierpienia bohatera opuszczającego dworek. Ale on też gra tu swoją rolę, nie mniej istotną, choć na zupełnie innej płaszczyźnie. Emancypacyjny gest spektaklu realizuje się nie tylko w feministycznym rejestrze.

Pozostający wciąż na drugim miejscu Wiktorowie są w tym wszystkim nieobecni, ponieważ odgrywają oni inną opowieść. Iwaszkiewicz z własnymi emocjami ukrywał się za heteroseksualnymi relacjami swoich bohaterów. Glińska i Konarzewska wyciągają te emocje ze przemilczanej sfery marginesu i umieszczają homoseksualne pożądanie na scenie. Wydaje się, że zagadkowy Zbyszek, do którego tęskni główny bohater Iwaszkiewicza - a o którym wiemy, że uosabia to, co nie mogło zostać wypowiedziane wprost w treści opowiadania - uobecnia się tu w widmowej postaci wiktorowej kopii. Umiejętnie budując niejednoznaczne sytuacje sceniczne, reżyserka otwiera przestrzeń dla tego, co w opowiadaniu musiało zostać niewypowiedziane. I w tym właśnie trybie - gestów, niedopowiedzeń, dotyku; w sferze tego, co w spektaklu sytuuje się poza porządkiem narracji - Wiktor i Zbyszek odnajdują się. Powoli, niepewnie, na oślep - bo jak inaczej, skoro ich postaci są jak drżące cienie, jak fantasmagoria. W nagłych, niespodziewanych zrywach afektu lub powoli, w nieśmiałych krokach, które nocą prowadzą ich na jedną kanapę. Oboje równie niematerialni - bo nienależący do tej historii. Pojawiają się tu jako duchy, prześwity z innej rzeczywistości, w której jest miejsce na nieheteronormatywną miłość i w której ich uczucie mogłoby się wydarzyć.

Nacechowane tajemniczą, milczącą erotyką momenty opowiadania zostają tu reinscenizowane w tej formie, która mogła dać im początek w wyobraźni pisarza. Podczas nocnej przejażdżki bryczką oboje zasiadają po dwóch stronach Julci, która do tej dziwacznej sytuacji wyraźnie nie pasuje - jej postać przygasa w cieniu napięcia, jakie wywiązuje się pomiędzy mężczyznami. Opisana w spektaklu scena wstydliwej, młodzieńczej gry pozorów w sypialni - która maskuje u Iwaszkiewicza całkiem realną niemożliwość obcowania głównego bohatera z kobietą i ma za zadanie stworzyć przestrzeń ekspresji dla innego, również niemożliwego do urzeczywistnienia pragnienia - znajduje za chwilę odzwierciedlenie w równie niezdarnej, lecz jakże zmysłowej nocnej szamotaninie. Trudno powiedzieć, który z nich jest którym, ponieważ żaden nie istnieje tu do końca. A może dlatego, że na tej scenie są jednym - ciałem, duchem? W końcu połączeni, w końcu razem. Podczas gdy opowiadanie Iwaszkiewicza jest zadumą nad stratą, na scenie Starego Teatru postaci odzyskują głos. Poszukiwanie kończy się odnalezieniem - choć niekoniecznie tego, czego bohaterowie opowiadania szukać się wydają. Zamiast niezrealizowanych pragnień, mamy realizację. W przypadku kobiet - swojej podmiotowości, w przypadku mężczyzny - swojego pożądania.

Glińska i Konarzewska rozbijają, by za chwilę zbudować - dekonstruują tok narracji, żeby opowiedzieć historię alternatywnie. Rozmywają obraz, by go znów wyostrzyć - mnożą postaci i wydarzenia w nawarstwiających się kliszach, żeby zwrócić uwagę te ich elementy, które u Iwaszkiewicza są nieobecne lub które pozostają niewyrażone. Swój zamysł realizują z niewątpliwym wdziękiem - trudno o przyjemniejszy wizualnie spektakl. Nie wykracza on co prawda poza pewne ramy poprawności - osoby oczekujące radykalnych środków wyrazu w dyskusji wokół feminizmu i nieheteronormatywności mogą być nieco zawiedzione. Jest jednak przykładem umiejętnego wykorzystania języków teatru tam, gdzie ostre gesty i słowa być może zaczynają się zużywać. Tak warto mówić - spokojnie, lecz wyraźnie; delikatnie, lecz dobitnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji