Artykuły

Niezwykła premiera Ad Spectatores

"Wrocławski pociąg widm" w reż. Krzysztofa Kopki -premierę Grupy Ad Spectatores ocenia Leszek Pułka w Gazecie Wyborczej.

Trzeba artystycznej bezczelności, aby tuż przed koncertem cygańskiej kapeli i pokazem ogni sztucznych z okazji imienin miasta pytać o życie wewnętrzne ludzi ze swastyką na ramieniu czy czerwonym krawatem na szyi. Krzysztof Kopka zaryzykował. I wygrał. Reżyser i scenarzysta spektaklu Ad Spectatores wygrał z banałem. Nikt, kto do Spectatorsów przyszedł w sobotni wieczór, nie zobaczył tego, co dziś trendy czy lans. Mimo to Wrocławski pociąg widm zda się teatralnym wydarzeniem roku. To epicka i dramatyczna opowieść o ludziach z krwi i kości, miotanych przez historię niczym marionetki. Nie w teatralnej sali, lecz w zrujnowanym, dworcowym wnętrzu od pierwszej minuty czujemy ich zapach, widzimy krople potu i łzy. Brechtowskiej w stylu opowieści o Wrocławianach nie można zmieścić w kilku anegdotach. Przez bite cztery godziny wędrujemy z bohaterami przez najtrudniejsze lata miasta. Najpierw usiedliśmy w wieży Hauptbahnfhof Breslau, by nocą 10 listopada 1938 r. patrzeć szeroko otwartymi oczami wraz z rodziną Schumannów, kolejarzy z Brochowa na płonącą synagogę.

Potem, przeszedłszy zwartą kolumną za nazistowskim aktywistą Millerem na peron piąty, w wyklejonym szarym papierem pocztowym wagonie niczym w tunelu czasu jedziemy na Dworzec Nadodrze. Stłoczeni w wagonie jak żołnierze wiezieni na wojenną rzeź, w ułamkowych fleszach świateł oglądamy pacynki, wędrownych śpiewaków i muzyków, opowiadających w groteskowym skrócie o amoku ideologów Rzeszy.

Wracając na Główny patrzymy przez lekko uchylone drzwi na nocne obrazy miasta. Widzimy jego niesamowitą przestrzeń. Potężne instalacje elektrociepłowni i fabryk. Wiadukty. Mieszczańskie kamienice. Betonowe osiedla. Ten dwudziestominutowy film każdy z widzów rozgrywa we własnej wyobraźni. To nieco surrealny czas poza czasem. Patrząc na lewiatana tuż obok łowimy uchem oddechy innych widzów, ich szepty, czasem miłosne wyznania ze świadomością, iż każdy z nich ma w domowym albumie podobną do Wrocławskiego pociągu widm historię, której pewno nigdy nie usłyszymy.

Potem znów peron dworca. Aktywiści w czerwonych krawatach z goździkami śpiewają Zbudujemy nową Polskę. Wracamy tunelem do teatralnej wieży. Patrzą na nas zakochane pary, lumpy, piwosze z dworcowych barów. Przeszłe i teraźniejsze miesza się w zwartą kompozycję obrazów. Dworzec jak wielka brosza spina te obrazy. Wejście do sali zamyka czerwony transparent witający uczestników Kongresu Pokoju 1948 r. Patrzymy na podejmujących najważniejsze w życiu decyzje. Muszą odpowiedzieć na pytania o miłość. O wierność. O zdradę ideałów. O polskość.

Nowi Niemcy? Popiół i diament? Pierwszy dzień wolności? Aby opisać spektakl Kopki, trzeba by odtworzyć scenopis. Materia dramatu jest tak gęsta, ilość scen tak wielka, że analiza każdego ze zdarzeń wymagałaby stronicy w gazecie. Tym bardziej, że reżyser bawi się przestrzeniami i konwencjami teatralnymi. Oprócz teatru realistycznego patrzymy na szopkę polityczną, której bohaterem jest zidiociały Hitler, na teatrzyk kukiełkowy, w którym młodziutki Peter (Jan Nesterowicz) odgrywa swoją bajkę o nienawiści prawdziwych Niemców do Niemców rasowo mniej prawdziwych, na wagonowych śpiewaków, na parodię tużpowojennych słuchowisk radiowych i komunistycznych audycji dworcowego radiowęzła.

Miasto o tysiącu obliczach. Miasto żywych ludzi. Faszystów, komunistów, robotników, intelektualistów, autochtonów i przesiedleńców. Tę niezwykle nasyconą konwencjami i emocjami tkankę udatnie spoili aktorzy. Świetnie odnaleźli się w owych tunelach czasu. Grają po kilka postaci, przekonując za każdym razem, że niezależnie od scenografii, od dramatyzmu okoliczności historycznych ludzkie uczucia w gruncie rzeczy pozostają niezmienne. Rozpacz. Miłość. Śmierć. Poczucie bezdomności. Każde z uczuć i stanów młodzi aktorzy próbowali definiować, nawet gdy wydawały się niewytłumaczalne lub niepojęte.

Komplementować trzeba wszystkich wykonawców. Kopce udało się stworzyć zespół postaci czułych na wzajemne zachowania. Ich fizyczne zaangażowanie nie ma jednak nic z właściwej współczesnemu teatrowi bebechowatości. Agata Kucińska, Dorota Łukasiewicz, Łukasz Dziemidok, Rafał Kwietniewski, Marcin Chabowski, Piotr Romaniec grali, jakby wyszli ze snów Stanisławskiego. Kapitalnie zrealizował dramat nazisty Michał Opaliński. Błyskotliwa Anna Ilczuk była cudownie groteskowa w roli Berty, dramatycznie wyciszona w roli sponiewieranej przez czas ubeków Agnieszki.

Paradoksalnie symbolem trwania miasta nie są jednak losy ludzi, ani nawet jego architektura, lecz krzew magnolii na wrocławskim Brochowie. Dopóki żyją ogrodnicy, którzy pielęgnują jego nieużyteczne piękno, miasto będzie trwać - zda się podpowiadać Kopka i jego artyści.

W finale Agnieszka przysiada na dworcowej ławeczce obok Porucznika (Paweł Kutny). Piją mleko z blaszanej kanki. Chcą żyć. A my patrząc na nich, musimy odpowiedzieć, ileśmy zmarnowali, ile zachowali z ich życia. Były owacje. Zasłużone!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji