Artykuły

Bunt w Miniaturze

"Bunt" wg Władysława Reymonta w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Miniatura w Gdańsku. Pisze Dominika Synowiec.

"Czwartki dla dorosłych" to czas, kiedy Teatr Miniatura zmienia się w przestrzeń, przystosowaną dla starszych widzów. To ciekawe i oryginalne propozycje teatralne z wykorzystaniem niebanalnych rekwizytów.

Spektakl w reżyserii Jakuba Roszkowskiego powstał na podstawie powieści "Bunt" polskiego noblisty Władysława Reymonta. Rozpoczął się od wejścia aktorów na scenę. Każdy z nich wypowiadał jedno znaczące dla swojej postaci zdanie i schodził za kulisy. Dzięki temu widz mógł przez chwilę zaznajomić się z sylwetkami postaci spektaklu. Kostiumy aktorów ograniczały się do jednego charakterystycznego elementu, ale robiły pozytywne wrażenie. Każdy z nich miał na sobie nie tyle maskę, co raczej metalowy hełm w kształcie głowy zwierzęcia, które grał. Pojawiły się dwa Psy (Reks i Wyżlica), Krowa, Świnia, Ogier, a później jeszcze Wilk. Z postaci niezwierzęcych oglądaliśmy Pana i Niemowę, którzy także mieli na głowach hełmomaski, lecz o ludzkich rysach.

Scenografia była minimalistyczna, co osobiście bardzo mi się podobało: mniej tak zwanej "otoczki", a więcej gry aktorskiej. Na scenie znajdowały się tylko podesty okryte białym materiałem. Ustawione były w taki sposób, że tworzyły trzy poziomy i aktorzy mogli po nich wchodzić do góry. Na nich też rozgrywało się kilka scen spektaklu, gdy na przykład Pan (Andrzej Żak) zrzucał z nich swego Psa Reksa (Edyta Janusz-Ehrlich). Ta przestrzeń była także imitacją gospodarstwa. Z przodu sceny była natomiast ustawiona bieżnia. Kiedy chwilowo zmieniało się miejsce akcji, kiedy na przykład Reks musiał uciekać do puszczy, wchodził na bieżnię i szedł. Dzięki temu stwarzał pozór realnego marszu, wciąż będąc w tym samym miejscu.

Każdy aktor zachowywał się w sposób charakterystyczny dla zwierzęcia, które grał. Świnia (Wojciech Stachura) o wszystko się ocierała, Krowa (Agnieszka Grzegorzewska) przedłużała wyrazy i czasem zawodziła, a Ogier (Piotr Srebrowski) był pełen energii i często podskakiwał. Dzięki temu widz miał okazję wielokrotnie się pośmiać. Natomiast oba Psy były waleczne, ale to Reks wzniecił bunt.

Kiedy wszystkie zwierzęta pracowały na gospodarstwie, oglądaliśmy scenę tresury Reksa. W tym momencie pojawił się mały pluszowy piesek na baterie, który dreptał w prawo i w lewo. Nagle Reks przestał słuchać Pana i rzucił się na psa-zabawkę. Za ten wyraz nieposłuszeństwa Pan do niego strzelił. Realny dźwięk wystrzału zmroził publiczność. Pies jednak tylko został zraniony i uciekł do puszczy. Zaraz też przybiegła do niego Wyżlica (Magdalena Żulińska).

Wtedy zaczęło się polowanie. Podczas tych scen światło przybrało czerwony odcień. W tle wybrzmiewała głośna i szybka muzyka, a Psy rozpoczęły swój "dziki taniec". Z góry posypało się confetti, które zwierzęta rozrzucały w euforii wokół siebie. W pewnym momencie na scenę wyszło kilka osób, zakrytych czymś na wzór proporców, na których namalowani byli mieszkańcy puszczy. A te malowidła z kolei przypominały herby. Kiedy polowanie dobiegło końca, osoby ze sztandarami natychmiast zeszły ze sceny, muzyka ucichła i ponownie zrobiło się jasno. Wszędzie leżało kolorowe confetti. Po tym wszystkim odbył się sąd nad Psami, który przeprowadził wielki flaming. Był to dla mnie niezrozumiały moment spektaklu. Psy natomiast zostały wygnane z puszczy za bezmyślne polowanie. Doceniam pomysłowość tych scen i bardzo dynamiczny ruch Edyty Janusz-Ehrlich oraz Magdaleny Żulińskiej. Wydawało się, że wpadły w trans, w który wciągały ze sobą widzów.

Po scenie nieudanej próby namówienia pozostałych zwierząt do ucieczki, Reks i Wyżlica znowu pobiegli do puszczy, gdzie nastąpiła kolejna scena polowania. Prawie wszystko wyglądało tak, jak za pierwszym razem, lecz zamiast wspomnianych ludzi z proporcami, nad sceną zawisła ogromna, wypchana głowa niedźwiedzia. Psy próbowały go zabić, uderzając w głowę tak, jak się uderza w piniatę i ta w końcu pękła, a ze środka wyleciało confetti. Wtedy pojawił się jednak Wilk, który poprosił, aby po tym czynie Reks został ich wodzem. Już wspólnie wrócili tryumfalnie na gospodarstwo i tym razem udało się namówić zwierzęta (choć nie bez oporu i wymówek) do ucieczki.

Wtedy nastąpiła pierwsza i jednocześnie ostatnia zmiana scenografii. Długa bieżnia, która znajdowała się na początku sceny, została rozłączona na kilka pojedynczych, tym razem ustawionych pionowo do publiczności. Każde zwierzę miało własną, tylko Niemowa (Krystian Wieczyński) wciąż krążył wokół nich. Wprowadzenie bieżni podczas sceny wędrówki do ,,Ziemi Obiecanej" zwierząt było bardzo trafnym i oryginalnym posunięciem, gdyż można było zobaczyć rzeczywisty chód oraz odczuć zmęczenie aktorów, którzy podczas czytania tekstu oddychali coraz ciężej. To z pewnością było dla nich duże wyzwanie, z którym jednak świetnie sobie poradzili.

W tej części spektaklu tekst wyświetlał się przed i za aktorami. Maszerując na bieżni, po prostu go czytali. Tekst za ich plecami trochę rozpraszał widza i psuł efekt. Zwierzęta często powtarzały chórem słowa: "Szli. Szli. Szli!". Zdjęły też na ten czas swoje hełmomaski. Coraz częściej zaczynały się buntować przeciwko Reksowi. Męczyła ich podróż, więc wolały wracać. Ukazana została ich niestałość, zwierzęca natura i podstawowe pragnienia, które nimi kierowały. Chcieli znów znaleźć się w niewoli, byle mieli co jeść i było im wygodniej.

Jak na początku tej "wędrówki" widz był zaintrygowany pomysłem z bieżniami, tak szybko stał się znużony monotonią tej sytuacji. Tekst był długi, a obraz na scenie nie zmieniał się przez co najmniej dwadzieścia minut, a może nawet więcej. Nagle złość zwierząt osiągnęła punkt kulminacyjny. Reks, Wyżlica i Wilk zeskoczyli z bieżni... Zniknęli. Czy pozostałe zwierzęta się ich pozbyły czy tamci sami postanowili się odłączyć? To dla mnie nie było jasno zasygnalizowane.

Świnia, Krowa i Ogier jeszcze przez krótki czas wędrowali sami. Aż doszli. Zastali przed sobą puste pola, krainę bez ludzi. Wtedy zaczęli błagać o to, żeby ktoś został ich władcą. Nagle rozbłysły kolorowe światła, rozległa się skoczna muzyka, a na scenie ujrzeliśmy ogromną małpę. A raczej orangutana w towarzystwie trzech piosenkarzy, ubranych w cekinowe kamizelki. Całość przypominała koncert z lat osiemdziesiątych. Wśród widzów zapanowała chwila konsternacji, bo nie było wiadomo, co się tak właściwie wydarzyło.

Takie zakończenie sprawiło, że można było się szczerze uśmiechnąć, a przy okazji niosło za sobą przesłanie. Każdy człowiek ma w sobie coś ze zwierzęcej natury. I orangutan był właśnie tego symbolem, gdyż nie od dziś mówi się, że ,,pochodzimy od małp". Zwierzęta pragnęły władcy, którym miał być człowiek, a paradoksalnie zostało nim zwierzę. Nieistotne więc było dla nich, czy ów władca będzie mądry i roztropny czy nie - ważne, aby nad nimi panował. I tak też często bywa u nas - ludzi, gdyż często postępujemy nierozsądnie, oddając władzę w nieodpowiednie ręce, żeby tylko nam było wygodniej.

W moim odczuciu to ,,show" uratowało spektakl, który pod koniec był męczący i gdyby aktorzy po prostu zeskoczyli z bieżni, wyszłabym z teatru rozczarowana. Z drugiej strony, było to z pewnością kontrowersyjne posunięcie i nie wszystkim widzom mogło przypaść do gustu, ponieważ mogli je uznać po prostu za banalne.

Jednak jak dla mnie - "Banana song" na finał - trzy razy tak.

***

Tekst powstał w ramach zajęć Wprowadzenie do wiedzy o teatrze na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Gdańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji