Artykuły

Święta w dawnych Katowicach. Od Mikołaja do Sylwestra

W historii Teatru Polskiego i w pamięci katowiczan Sylwester 1922 zapisał się jako radosne triduum, któremu patronowała Melpomena i jej siostrzyce z orszaku Apollina. W przeddzień Nocy Sylwestrowej inaugurowało je jasełkowe, alegoryczne "Betlejem Polskie" Lucjana Rydla a w dwie godziny po jego zakończeniu poemat baletowy "Prometeusz" z maestro Janem Cieplińskim, gwiazdą polskiego baletu w roli tytułowej - pisze Henryk Szczepański w miesięczniku Śląsk.

Wieczór i noc dnia następnego wypełniły sylwestrowe oszołomienia i niespodzianki. Nazajutrz, dnia trzeciego, w godzinach poobiednich katowicka publiczność jeszcze raz oklaskiwała "Betlejem Polskie" a wieczorem zespół operowy pod dyrekcją Tadeusza Wierzbickiego zaprezentował narodowy przebój stuleci - "Halkę" Stanisława Moniuszki.

Uczty, salony, bale, maskarady

Jeden z piękniejszych widoków międzywojennych Katowic przetrwał we wspomnieniach Augusta Grodzickiego zatytułowanych "W teatrze życia". Jego zapiski jak literacka akwarelka ukazują świętującą ulicę katowickiego śródmieścia.

"Miasto nieduże, z banalną bezstylową architekturą bez zabytków, solidnie zbudowane, z szychem europejskim, którym mogło konkurować ze stolicą. Miniaturowe centrum - ulica 3-go Maja, Rynek i prostokąt w kratkę uliczek sięgający do dworca - zadawało szyku wielkomiejskiego. Wieczorem ożywione do późna, jasne od jaskrawo świecących wystaw sklepowych i neonów. Zamknięta dla ruchu kołowego Dyrekcyjna o szóstej po południu zamieniała się w korso spacerowe rojne głównie od młodzieży. Po jednej stronie ulicy lśnił cały w szkle sklep Wedla, po drugiej konkurencyjne słodycze Zalewskiego, który codziennie sprowadzał samolotem świeże ciastka ze Lwowa." Były godne poczty lotniczej bo wyszły spod ręki Ludwika Zalewskiego, jednego z najwybitniejszych polskich konfiserów, który debiutował pod okiem mistrza Jana Apolinarego Michalika, legendarnego cukiernika w Krakowie a potem w Poznaniu. Mieszkańcy podwawelskiego grodu uhonorowali go tytułem Wielkiego Pasztetnika.

Obydwaj sięgali do przepisów swoich staropolskich kolegów po fachu zatrudnianych na dworach królewskich i magnackich. Jędrzej Kitowicz, znawca XVIII-wiecznych obyczajów polskiego ziemiaństwa i magnaterii pisze o nich, że dawniej "nazywali się pasztetnikami, lubo nie do samych tylko pasztetów należeli, ale do wszelkich potraw z pieca wychodzących, jako to: torty, ciasta, legominy, mięsiwa i zwierzyny, które przemysł kucharski nie w rondlu ani na rożnie, ale w piecu przyprawiał."

Owi pomysłowi konstruktorzy cukrowo-marcepanowych figur i kształtów, już wtedy potrafili formować ciasta zaskakujące niecodziennymi gabarytami i wyglądem. Nie tylko ogromną ale i "(...) Alegoryczną strticlę Stanisławowi Poniatowskiemu (w pierwszym roku jego panowania) sprezentował znany piekarz warszawski Szyler. "Miała siedem łokci długości, a przyniosło ją królowi dziewięcioro dzieci mistrza Szylera, co miało symbolizować datę 7 IX (1764), kiedy to ogłoszono narodowi, że w przeddzień Stanisław August został obrany królem Polski. Mąka użyta do tej strucli-giganta pochodziła z siedemnastu młynów, gdyż król przyszedł na świat 17 (stycznia 1732 roku). Struclę tę usmaczniono trzydziestoma dwoma wymyślnymi dodatkami, jako że monarcha liczył sobie w chwili jej otrzymania 32 lata, i ozdobiono dwudziestoma pięcioma esami-floresami z lukru, upamiętniając tym dzień koronacji 25 (listopada 1764 roku)".

Dodajmy, że wypieki firmy Ludwika Zalewskiego ze Lwowa (niespełnionego artysty malarza) na pokładach majestatycznych aeroplanów latały także do Warszawy i Paryża. W Katowicach można było się nimi rozkoszować w firmowym lokalu przy Dyrekcyjnej 4. Mieścił się w domu Alojzego Domina, tuż obok hotelu "Monopol". Funkcjonował pod szyldem "Ludwik Zalewski". Tam też, od 6 grudnia to jest od dnia św. Mikołaja każdego roku, przed jego witryną zatrzymywały się gromady gapiów oglądających cukiernicze rarytasy eksponowane jako wielka bożonarodzeniowa wystawa jego lwowskich wyrobów.

Kto na to patrzał nie mógł wątpić, że święta za pasem!

Jako mały chłopiec a potem gimnazjalista, tamte lwowskie ekspozycje (projektowane przez Kazimierza Sichulskiego i Stanisława Kaczor-Batowskiego) oglądał i opisał Stanisław Lem:

"Była to zresztą właściwie scena, oprawna w metalowe ramy, na której kilkakrotnie w roku zmieniano dekoracje stanowiące tło dla potężnych posągów i figur alegorycznych z marcepanu. Jacyś wielcy naturaliści albo i Rubensowie cukiernictwa urzeczywistniali swoje wizje, a szczególnie już przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą działy się za szybami zaklęte w masę migdałową i kakaową dziwy. Cukrowi Mikołaje powozili zaprzęgami, a z ich worów kipiały lawiny smakołyków; na lukrowych półmiskach spoczywały szynki i ryby w galarecie, też marcepanowe z tortowym nadzieniem, przy czym te moje informacje nie mają czysto teoretycznego charakteru. Nawet plastry cytryny, przeświecające spod galarety, były udaniem cukierniczego rzeźbiarstwa. Pamiętam stada różowych świnek z czekoladowymi oczętami, wszystkie możliwe rodzaje owoców, grzyby, wędliny, rośliny, jakieś knieje i wertepy: można było dojść do przeświadczenia, że Zalewski potrafiłby Kosmos cały powtórzyć w cukrze i czekoladzie, słońcu przydając łuskanych migdałów, a gwiazdom lukrowego lśnienia; za każdym razem w nowym sezonie umiał ten mistrz nad mistrze zajść duszę moją, łaknącą, niespokojną i nie całkiem jeszcze ufną, od nowej strony, przeszyć mnie wymową swych marcepanowych rzeźb, akwafortami białej czekolady, Wezuwiuszami tortów rzygających bitą śmietaną, w których jak wulkaniczne bomby nurzały się ciężko kandyzowane owoce".

W Katowicach takie świąteczne Czekoladowo-marcepanowe gliptoteki u schyłku jesieni zwiastujące Boże Narodzenie a wiosną Wielkanoc, od 1870 roku aranżowali konfiserzy wierni dawnej europejskiej tradycji. Wtedy to Albert Abraham Danziger otworzył pierwszą w mieście cukiernię w Rynku pod siódemką. Potem swój lokal przeniósł do domu Heimana Frolicha. Do jego nowego przybytku wchodziło się wejściem usytuowanym w narożniku Rynku i dzisiejszej ulicy Mickiewicza. W okresie międzywojennym czynna była tam cukiernia braci Liczbińskich. Urodą wyróżniały się witryny Liboriusa Otto przy Warszawskiej i Maksymiliana Lamii przy Wojewódzkiej. Obwieszczały nadejście świąt Bożego Narodzenia. Na wschodniej fasadzie słynnych delikatesów Louisa Borinskiego, doskonale widocznej z perspektywy ulicy Warszawskiej, właściciel instalował reklamę świetlną. Wyobrażała św. Mikołaja. Pędził w saniach wypełnionych podarunkami i zaprzężonych w rącze, długonogie renifery.

W dawnym królestwie Piastów i Jagiellonów okres świąt od Bożego Narodzenia do Trzech Króli nazywano "godami", od starosłowiańskiego "god" - wesołość, uciecha, szczęśliwość a także uczta, biesiada. Do ich rytuału należą wciąż lubiane i popularne zwyczaje i wróżby... Jeden z nich to prastary słowiański podłaźnik, którego świętym amuletem jest sosnowa lub świerkowa gałąź udekorowana jak choinka i tak jak ona umieszczana na honorowym miejscu, w jasnej reprezentacyjnej izbie włościańskiego domu albo w mieszczańskim salonie.

U Mierzejewskich pod choinką

Prawdziwy, jak z bajki - Św. Mikołaj z pastorałem, ubrany w czerwony płaszcz i czerwoną czapę, potajemnie zaproszony przez rodzicieli lub dziadków, w asyście anioła i diabła odwiedzał dzieci w wieczór wigilijny. Starszaków egzaminował ze znajomości pacierzy a także posłuszeństwa wobec taty i mamy. Mądrych i grzecznych nagradzał podarkami. Krnąbrnych straszył piekłem. Rodzicom niepokornych wręczał rózgę mówiąc: "Nie kocha ten dziateczek, kto rózgi oszczędza". Jedną z takich wizyt zapamiętał pan Ksawery Mierzejewski, syn Bolesława, amanta przedwojennego kina i scen operetkowych a po wojnie ulubieńca publiczności Teatru Stanisława Wyspiańskiego oraz słuchaczy katowickiej rozgłośni Polskiego Radia, jednego z bohaterów "Gwiazd i legend dawnych Katowic":

"Tego dnia przychodziły do mnie moje rówieśniczki z kilku pobliskich domów i cierpliwie czekaliśmy aż pojawi się kochany Święty z workiem prezentów. Pana Bieleckiego rozpoznałem kiedyś po butach, a pana Łęckiego po jego ulubionej kreacji - najchętniej przebierał się za diabła. Wpadał do pokoju w ostatniej chwili, gdy już, już mieliśmy dostać jakąś zabawkę, książkę lub słodycze. Łajał nas i groził rózgą. Straszenie było jego ulubionym zajęciem. Nawet gdy podrosłem, to jeszcze płatał różne figle wywołujące dreszczyk emocji!".

Uroczystość odbywała się pod wigilijnym drzewkiem

"Pachnący żywicą świerk tata kupował osobiście - wspomina syn pana Bolesława - gdy już podrosłem zabierał mnie ze sobą i pokazywał jak należy wybierać najdorodniejsze sztuki. Musiały być naprawdę okazałe i mierzyć ponad 3 metry, bo taką wysokość miał jego gabinet, w którym ustawialiśmy "drzewko". Za oknami, na Gliwickiej tańczyły płatki śniegu, pokazywała się pierwsza gwiazdka. Przy stole siadali dziadkowie, ciotki i wujkowie, rodzeństwo i kuzyni a także kilkoro przyjaciół domu. Łamiąc się opłatkiem, wspominaliśmy tych, których już zabrakło, a tym którzy się z nami znaleźli życzyliśmy jak najlepiej. Ten i ów ukradkiem otarł łzę wzruszenia a potem było kolędowanie. Mama zasiadała przy fortepianie a tata intonował kolejne pastorałki".

Święto wszystkich katowiczan

Boże Drzewko w postaci zielonej choinki pojawiało się w witrynach sklepowych i we wnętrzach salonów handlowych. Tuż przed wigilią rodzice i dziadkowie wespół z wnukami ustawiali i stroili je nie tylko w chrześcijańskich domach. Podobnie było w żydowskich familiach. Dr Walter Grunfeld, wnuk sławnego muratora Ignaca Grunfelda zapisał w swoich chłopięcych wspomnieniach: "Boże Narodzenie obchodziliśmy z wielką choinką. Płonęło na niej mnóstwo świeczek a przed nią czekały prezenty. Podczas uroczystości byli obecni wszyscy domownicy, nasi krewni i dobrzy znajomi."

W balach sylwestrowych organizowanych przez rodziców Walter uczestniczył dopiero jako student. W noc sylwestrową 1928, w willi przy Szkolnej 6 bawił się z panną Marią Góppert, przyszłą noblistką, wtedy studentką fizyki uniwersytetu w Getyndze, która do Grunfeldów w odwiedziny, przyjechała razem z mamą. Zaraz po nowym roku wspólnie z Karolem Lubowskim wybrali się na wycieczkę do Krakowa. Maria była oczarowana wspaniałym polskim miastem a Karol wtedy właśnie postanowił, że w podwawelskim grodzie będzie kontynuował studia prawnicze.

W Katowicach, zwłaszcza dla miejscowej Polonii z czasów rozbiorowej okupacji prusko-rosyjsko-austriackiej Boże Narodzenie było wyjątkowo uroczystym świętem o charakterze rodzinnym, porą braterskiej łączności z rodakami w podzielonej zaborczymi kordonami ojczyźnie. Głęboko zakorzenione w narodowej obyczajowości, od zawsze było obchodzone we wszystkich polskich domach. Polacy różnych wyznań jak i niewierzący, z pokolenia na pokolenie mieli słabość do staropolskich zwyczajów. Dla nich "Betlejem Polskie" Lucjana Rydla, było hitem stulecia, panoramą historycznych losów Polaków a jednocześnie jasełkową szopką, w której bez afektacji obok uznanych wielkich postaci mogli oklaskiwać lub obśmiewać powszechnie znane osobistości.

Fiakier ze Starowiejskiej i saniarskie rajdy

W katowickiej Księdze Adresowej z lat 1925-1926 przetrwał taki zapis:

"Bartela Jan, dorożkarz, Warszawska 25".

Tego oryginała pamiętali najstarsi Katowiczanie. Dorożkę i konie miał w podwórzu Starowiejskiej 9. Tam jeszcze w powojennych latach Polski Ludowej znajdowała się chłopska chata obudowana ceglanym murem. Dawniej było to podobno jedno z gospodarskich zabudowań należących do słynnego rodu Skibów. U schyłku XIX wieku mieszkała tu jedna z córek sołtysa Kazimierza Skiby - Zuzanna, po mężu Kosiowa.

Pan Jan mieszkał w kamienicy Fladauszów, na piętrze w mieszkaniu nr 6, miał wielkie sumiaste wąsy, długie biczysko, ciemnobrunatną i wielką jak skrzydła kormorana pelerynę a przede wszystkim reprezentacyjny strój fiakra pamiętający jeszcze czasy fin de siecle'u. Na co dzień zaprzęgał swoje gniadosze i podjeżdżał pod stary katowicki dworzec kolejowy u wylotu Dyrekcyjnej, gdzie czekali klienci. Był tajemniczy i pełen majestatu. Jego konterfekt mógłby ilustrować "Zaczarowaną dorożkę" Gałczyńskiego.

Taki utrwalił się i przetrwał w pamięci dr Andrzeja Różanowicza, honorowego mieszczanina Katowic z przełomu tysiącleci, który zmarł w 2011 roku przeżywszy lat 86. Całe życie spędził w kamienicy przy Warszawskiej 5, w mieszkaniu nad kawiarnią Liboriusa Otto - później pod szyldem "Kryształowa". Dla niego okolice ulicy Warszawskiej, Starowiejskiej, i Mielęckiego z lat trzydziestych XX stulecia, były krainą chłopięcych wspomnień.

- Gdy zbliżało się Boże Narodzenie - opowiadał dr Rożanowicz - chodziło się do Barteli żeby umówić się na przejażdżkę do Panewnika. Jak napadało śniegu, to jechało się saniami. Gdy dzieciaki napatrzyły się już na franciszkańską szopkę, znów przez Brynów i park Kościuszki - znad Kłodnicy wracaliśmy nad Rawę. Wiosną na Wielkanoc i latem zamawiało się bryczkę i pan Jan powoził na majówkę do Zameczku Myśliwskiego na Muchowcu.

Mieszkańcy Katowic rokrocznie kibicowali zawodnikom oryginalnej zabawy, od XIX wieku w formie wyścigów na saniach rozgrywanej na południowych przedpolach gminy. W czasach powstania listopadowego ich faworytem był młody katowiczanin Kazimierz Skiba, późniejszy sołtys tej miejscowości, od dzieciństwa marzący aby zostać stangretem.

W przeddzień Bożego Narodzenia gdy tylko zawiał zimny, porywisty wiatr od Karpackich szczytów co gwarantowało obfite opady śniegu i wyborną sannę, włościanie z parafii Mikołowskiej do swych poślizgowych pojazdów na ostrych łyżwach zaprzęgali parę koni. Zaraz po wigilijnej kolacji stawali na starcie wyścigu w Podlesiu pod Katowicami. W tumanach śnieżnego pyłu i wśród rytmicznie pobrzękujących dzwonków, co sił w końskich kopytach gnali na dziedziniec mikołowskiej fary gdzie znajdowała się meta. Tam, podczas uroczystej Pasterki, na zwycięzców czekały miejsca w pierwszej ławie a przed portalem najważniejszego parafialnego sanktuarium, któremu patronował św. Wojciech - honorowe boksy z sianem dla szybkonogich siwków i gniadoszy. Gdy odmówili modlitwy przed betlejemską stajenką ksiądz proboszcz ściskał dłoń tryumfatorów, gratulował im i błogosławił. Reprezentowali wszystkie miejscowości dekanatu: Starą Kuźnicę, Ligotę, Gostyń, Kamionkę, Łaziska Górne, Średnie i Dolne, Bradę, Śmiłowice, Wilkowyje, Wyry oraz dziś leżące w granicach Katowic: Panewniki, Kokociniec, Piotrowice, Kostuchnę, Ochojec, Podlesie Śląskie i Zarzecze. Pokonywali dystans 6 kilometrów; najszybsi w ciągu kwadransa. Powozili samopas albo samowtór w towarzystwie dobrze opatulonej białogłowy, która umiejętnie balansując swoim ciałem redukowała wychylenia pojazdu i dbała o to aby nie wypadli z krętego bożonarodzeniowego hipodromu. Ich zawody, jako żywo przypominały karnawałowe gońby podhalańskich kumoterek, o palmę pierwszeństwa walczące na trasie Zakopane Szaflary. Podobne saniarskie rajdy organizują górale w Tyrolu i wielu podgórskich miejscowościach świata.

Jedną ze scen pasjonującej bądź co bądź sportowej konkurencji, na barwnym płótnie uwiecznił znany polski artysta Karol Wierusz-Kowalski (bratanek Alfreda). W całej krasie można ją obejrzeć na stronach internetowego leksykonu Porta Polonica: https://www.porta-polo-nica.de/de/lexikon/wierusz-kowalski-karol?page=2

Pierwszy Wielki Sylwestrowy

Cytowany już red. Grodzicki przypomina, że katowiczanin to nie tylko zafrasowany i zmęczony homo faber ale również radosny i chętny do zabawy homo risibilis:

"Życie tętniło też w lokalach dziennych i nocnych. W południe spotykano się w obszernych pokojach cukierni Otta na Warszawskiej. Po południu i wieczorem w kawiarniach Astoria i Monopol grały najlepsze orkiestry warszawskie: Gold i Petersburski, Karasiński i Kataszek. Restauracje i kawiarnie z dansingami: Monopol, Savoy, Flank (z lustrzaną posadzką) i dziesiątki pomniejszych knajp i barów. Kabarety: Apollo, Bagatela, Trocadero oferowały atrakcyjne programy. W karnawale socjeta katowicka tańczyła na wytwornych balach".

Najważniejszy był pierwszy, ten na którym weterani powstań śląskich w 6 miesięcy po odzyskaniu prawa do samostanowienia i powrotu na łono polskiej Macierzy - tańczyli i wznosili toasty za pomyślność najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Maestro Tadeusz Wierzbicki, wówczas dyrektor i reżyser sceny operowej Teatru Polskiego zadbał o to aby jego świątynia Melpomeny scenerią i dramaturgią przypominała warszawskie i krakowskie reduty dawnych wieków, to jest publiczne bale maskowe, podczas których, ten kto chciał mógł występować incognito kryjąc twarz pod maską lub zawieszając ją na ramieniu. Najważniejsze było, żeby wkraczając na bal nie miał przy sobie białej ani palnej broni. W dyskretnych maseczkach gustowały prawdziwe damy. Według żurnala miały do wyboru: maskę panieńską z przykrywkami, białogłowską lub babską.

Organizatorzy i uczestnicy zapewniali: "podobnego balu nie tylko w Katowicach, ale i na całym świecie dotychczas nie oglądano".

Protektorką wielkiej historycznej maskarady została pani Wanda Wolny, małżonka marszałka Sejmu Śląskiego, przyjaciołom i rodzinie znana jako wielbicielka cesarza Napoleona Bonaparte. Zabawa rozpoczęła się na dwa kwadranse przed "chwilą pożegnania Starego Roku 1922 dnia 31. grudnia o godz. 11.30 w nocy". W pierwszej parze, na czele uroczystego Poloneza kroczył marszałek Konstanty Wolny, godnie prowadząc połowicę - urodziwą i pełną radosnego dostojeństwa damę w wieku balzakowskim.

Potem Teatr Polski w Katowicach zamienił się w magiczny pałac tańca i dystyngowanych swawoli. Panowała beztroska atmosfera przypominająca wielkie świętowanie z antycznym orszakiem Dionizosa, w asyście kamen, menad i sylenów jadącego na wielkim czterokołowym okręcie zwanym carrus navalis. Nikomu nie zabrakło "uciesznych wielce figlików, psot przeróżnych, tanów ochoczych" na staropolską modłę zaaranżowanych. Aż do białego rana grały 3 orkiestry i jazzband w tym ostatnim - na trąbce Franciszek Związek, syn hutnika z Rudy Sląskiej-Wirku, muzyk w tym teatrze do 1925 roku, założyciel i dyrygent awangardowego kwintetu "The Crazy Kiddies Jazz Dance Orchestra" oraz Arnold Lewak - pianista i skrzypek, który aż do śmierci w 1976 roku mieszkał w kamienicy przy Plebiscytowej 2, vis a vis przedwojennego kabaretu "Mascotte", gdzie w czasach młodości tańczyła Liii Larys, wielka jego miłość, gwiazda warszawskich, krakowskich i poznańskich scen kabaretowych; po wojnie katowiczanka Helena Płaczkiewicz z ulicy Matejki.

Bardziej konserwatywni tancerze pląsali w takt walca. Postępowcy - bywający na wielkich balach w Wiedniu, Londynie czy Nowym Jorku próbowali charlstona i cake-walka. O tych, którzy walcują, z przekąsem mówili, że wirując parami "posuwają się na parkiecie". Entuzjazm wzbudzały swojskie rytmy i melodie, przy których nogi same rwały się do tańca. Panie i panowie wywijali mazura, krakowiaka, polkę, oberki, trojaki i inne śląskie tańce. Legendy i pamiętniki milczą na temat wodzireja tej wielkiej uroczystości. Jesteśmy jednak przekonani, że był ktoś kto poprowadził wiedeński walc tańczony w szczęśliwie dobranych parach połączonych pięknymi kotylionami w białoczerwonych barwach.

Po 1929 roku równie wystawne bale i reduty pod protektoratem najbardziej prominentnych osobistości odbywały się w nowych salach recepcyjnych Sejmu i Województwa Śląskiego w Katowicach.

Tak jak nakazywał to staropolski zwyczaj do kolacji goście wielkiego balu w operze katowickiej zasiedli gdy nad miastem i całą doliną Rawy rozśpiewały się dzwony wszystkich miejscowych kościołów. Na stołach pojawiła się tradycyjna zupa sylwestrowa, ciepłe przystawki, ryba, pieczyste z jarzynami, deser, a na koniec sery i owoce. Plotka głosi, że na tak wyjątkowej uroczystości nie zabrakło smakowitych półgęsków ani też po królewsku przyrządzonych pulard i kapłonów, to jest młodziutkich kurek i kogutków mających za sobą tygodnie tuczącej diety przemieniającej ich mięsko w rozkosz dla ludzkiego podniebienia.

Podawało kilkudziesięciu garsonów wspomaganych przez zastęp zdyscyplinowanych pikolaków. Serwowali napoje z bufetów, w których jak żołnierze na warcie czuwały dębowe kubełki zapełnione lodem i flaszkami egzotycznych trunków. Na kontuarze w pogotowiu stała bateria koniaków i win. Krajowy monopol reprezentowały: likiery, roso-lisy z Łańcuta, starka, jarzębiaki i inne wódki ziołowe. Sala błyszczała i migotała od kryształów, szkła i porcelany.

Na stolikach w sąsiedztwie wachlarzy z serwetkami lub na kieliszkach leżały wizytówki a obok nich kartonik z napisem: "zajęty".

Na eleganckich tancerzy we frakach i czarnych Oksfordach oraz na powabne ramiona wirujących z nimi - uwodzicielsko wydekoltowanych piękności, jak śnieżny puch opadało błyszczące konfetti i spływały arpeggia kolorowych serpentyn. Ich szeroko otwarte oczy lśniły blaskiem a kreski pod powiekami i szminka w ciemniejszym odcieniu dodawała szelmowskiego wyrazu. Modnie to znaczy krótko przystrzyżone damy z opaskami we włosach miały na sobie jedwabne, błyszczące suknie do kostek lub nieco krótsze to jest poniżej kolan. Ich zwiewny strój uzupełniały pióra, frędzle i perły a odsłonięte łydki okrywały jedwabne pończochy.

Tajemnicze, jak za króla Stasia były niespodzianki w rodzaju "Poczta!! Przybytki szczęścia!! Tańce!! Pokoje egipskie". Te ostatnie pełne stresujących labiryntów i wcale niełatwych do rozwiązania zagadek. O czym pisali nadawcy i adresaci nieśmiało lub bezceremonialnie flirtującej poczty salonowej, tego już się nie dowiemy. Tajemnicą pozostanie też to wszystko co się wydarzyło za parawanami "przybytków szczęścia". Pewność możemy mieć tylko co do ironicznego witza, który był szlagierem tamtego sezonu.

- Czy Pani zna Tuwima?

- Nie; a jak się to tańczy proszę Pana?

Wśród nowinek, hec i ploteczek poczty pantoflowej tematem numer 1 wciąż pozostawała jesienna wizyta legendarnego wodza Błękitnej Armii generała Józefa Hallera, jaką złożył w willi marszałkostwa Wolnych przy katowickim Zaciszu oraz inauguracyjne obrady Sejmu Śląskiego, któremu przewodniczył mecenas Konstanty Wolny. Katowiczanie byli pod wrażeniem polskiego prawykonania scen baletowych Prometeusza pokazanych kilka tygodni wcześniej na scenie katowickiej świątyni Terpsychory i Melpomeny. Choreografię opracował Jan Ciepliński, młody warszawski gwiazdor sceny baletowej tańczący partie tytułowego bohatera. Panie spierały się o nie do końca dające się rozpoznać jasełkowe persony z III. aktu Betlejem polskiego. Nam także nie udało się dotrzeć do scenopisu i wyjaśnić czy wystąpił tam W. Korfanty i J. Piłsudski. Wśród sfer aspirujących do artystycznych, dominowały ploteczki i ciekawostki na temat gwiazd wielkiego świata filmu i muzyki.

W Katowicach przy sylwestrowych stołach u schyłku anno domini 1922 zupełnie frapujące okazały się sekrety włoskiego lirycznego tenora Enrico Caruso związane z jego noworocznymi przesądami. W kręgu najbliższych gości chętnie je odsłaniał dyrektor Wierzbicki, który przez kilka sezonów śpiewał w mediolańskiej "La Scali".

Wieczory sylwestrowe Caruso spędzał wyłącznie w towarzystwie niebieskookich blondynów i blondynek. Obsesyjnie dbał o to by tego dnia nie zasiedli przy jego stole bruneci. Był pewien, że ich bliskość przyniesie mu pecha w nadchodzącym roku. Po raz pierwszy takie fatum spotkało go po Sylwestrze roku 1888, kiedy to na polecenie swego ojca i wbrew osobistym marzeniom musiał rozpocząć naukę ślusarstwa. Poprzedzający to wieczór noworoczny upłynął mu wyłącznie wśród takich jak on klasycznych brunetów, w kilka tygodni po sylwestrowym wieczorze 1893 roku spędzonym w asyście jasnowłosych i błękitnookich przyjaciół otrzymał swój pierwszy angaż artystyczny w Neapolu. 5 lat później witał nowy rok w towarzystwie 10 pań i panów o przynoszącej

szczęście barwie owłosienia i tęczówek, a wkrótce potem został zaproszony do neapolitańskiego Teatro Lirico i ten występ zapoczątkował jego błyskotliwą karierę na scenach całego świata.

W krótkich intermezzach, na parkiet wbiegali młodzi i piękni tancerze z zespołu baletowego mistrza Jana Cieplińskiego i prezentowali popisowe etiudy budzące zachwyt oczarowanej publiczności.

Po kilku toastach, co śmielsi gawędziarze przypominali sobie salonowy calembourg pradziadków i ostrożnie cedzili kalamburki z przyzwoitej, cienkiej rurki. Najpierw zastanawiali się nad zasadniczą różnicą pomiędzy idealistką a naturalistką.

- Co to jest idealistka i naturalistka i jakie między niemi zachodzą różnice? - przepijał Kuba do Jakuba a zapytany odpowiadał:

- Obie są kobietami - a tern się różnią, że pierwszą interesuje idea a drugą natura listka... figowego.

Z tego dylematu najgłośniej śmiały się sufrażystki wtórujące statecznym damom promieniejącym na widok zwinnych i żwawych tancerzy katowickiego corps de ballet, którzy rytmicznie poruszali się w takt bębenków, piszczałek i cymbałów. Po północy towarzystwo coraz swobodniej zaczęło grać na półsłówkach. Duszę się w puchu mówił inż. Bizoń a ja czuję, że trzeszczy wrzos, ripostowała jego żona Marta. Rubaszny jak zwykle, jaśnie pan hrabia ER., z namysłem cedził absynt przez cukier na ażurowej łyżeczce, moczył wargi w kieliszku mętnego, zielonego płynu, konfidencjonalnie mrugał okiem i bez żenady prał przy saniach sypiąc cytatami z Chaty wuja Toma. Gdy przebrzmiał ostatni z noworocznych toastów maestro Wierzbicki głębokim basem Zaśpiewał arię Stolnika z "Halki" a kiedy artystyczne emocje sięgnęły zenitu na bis zagrzmiał jako Mefisto z "Fausta". W międzyczasie wystąpili profesjonaliści z pokazem scenek baletowych natomiast amatorzy dreptali w coraz to bardziej dowolnych wariacjach przypominających po trosze modne tańce afroamerykańskie a po trosze, parodie rodzimych hołubców.

Nad ranem wszystkie 3 orkiestry zagrały białego mazura a potem nobliwi dżentelmeni w eleganckich automobilach, powozach lub saniach, swoje urocze partnerki translokowali do przytulnych kącików w pobliżu domowego ogniska. W drodze na bal i potem, gdy już przy gwiazdach i księżycu, w towarzystwie wybrańców wracały do domów wtulały się w czarne, popielate lub brązowe brajtszwance z wyporków azjatyckich owiec. Z podobnego karakułowego futerka z krótkimi loczkami miały też kołnierze do innych zimowych płaszczy oraz legendarne mufki - niezapomniane rekwizyty naszych prababek.

W pamiętnikarskim pokłosiu sylwestrowego balu w Teatrze Polskim przechowała się niewinna ploteczka. O pewnym eleganckim i wymagającym poruczniku z katowickiego sztabu generała Horoszkiewicza koledzy opowiadali matrymonialną anegdotkę. Przekonawszy się że jego partnerka źle tańczy, jak najprędzej chciał skończyć kurtuazyjną rozmowę o krajobrazie i zapytał:

A Pani gdzie siedzi?

- Ja? Nad Czeremoszem - brzmiała odpowiedź.

Zbity z tropu porucznik nie wiedząc jak sparować błyskotliwą ripostę inteligentnej panienki tańczył dalej. Przestali pląsać na parkietach a w jakiś czas potem zatrzymali się na ślubnym kobiercu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji