Artykuły

Szczecin. Wkrótce premiera "Procesu" Philipa Glassa

Dzieło wybitnego amerykańskiego kompozytora Philipa Glassa, twórcy wielu soundtracków filmowych, nagrodzonych mnóstwem prestiżowych nagród w styczniu zagości na scenie Opery na Zamku.

Spektakl "Proces" to operowa adaptacja blisko stuletniej powieści Franza Kafki. Libretto Christophera Hamptona (nagrodzonego Oscarem za scenariusz do filmu "Niebezpieczne związki") jest wierne oryginałowi. A muzyka Philipa Glassa, budująca napięcie i strach, doskonale pasuje do mrocznego tematu.

Premiera dzieła Glassa odbyła się w Royal Opera House w Londynie w 2014 roku w koprodukcji z Musie Theatre Wales. W Polsce ta kameralna opera pokazana zostanie po raz pierwszy - właśnie w Szczecinie.

WSZYSTKO DZIEJE SIĘ W GŁOWIE JÓZEFA K.?

- Nasz Józef K. nie jest bohaterem, który walczy z opresyjną machiną państwa. Jest człowiekiem, któremu właściwie w życiu nie wychodzi. Jest niezwykle samotny. Wydaje mi się, że to chyba słowo-klucz dla tego, co zobaczymy od czasów słynnej książki Janusza Leona Wiśniewskiego - jesteśmy samotni, nie tylko w sieci - mówi Jacek Jekiel, dyrektor Opery na Zamku. - Muzyka Philipa Glassa, reżyseria - Pia Partum, za pulpitem dyrygenckim Jerzy Wołosiuk - to najlepsza rekomendacja polskiej prapremiery "Procesu".

Sama Pia Partum tak zapowiada "Proces": - Znajdujemy się na 80. piętrze wieżowca, w świetnie funkcjonującym banku. Projekcje, wielkie jak w kinie, służą podkreśleniu tej scenografii. Będą to obrazy wielkiej metropolii, a momentami będą to interpretacje stanu duszy Józefa K. Stroje są współczesne, czasami nierealne, bo chciałam podkreślić, że to wszystko nie dzieje się w świecie rzeczywistym, tylko że - skoro Józef K. sam sobie wytacza proces - to wszystko jest być może tylko w jego głowie. Realne i nierealne zarazem. Akcja będzie się rozgrywać w jednej przestrzeni, Józef K. z niej nie wychodzi, jest w swoich myślach. Nie są istotne zewnętrzne anturaże, bo jego myśli byłyby takie same, nawet gdyby był na przykład na statku. Ta przestrzeń jestjego wewnętrznym budynkiem sądowym.

Premiera "Procesu" w Operze na Zamku w Szczecinie 19 stycznia o godz. 19. Bilety kosztują 35-70 zł, na kolejne spektakle (20 stycznia, 30 i 31 marca) 25-65 zł.

PHILIP GLASS

Pochodzi z Baltimore, komponował od 12. roku życia, pracował w fabryce, by zarobić na studia w elitarnej nowojorskiej Juilliard School of Musie. W Paryżu nie zasmakował w awangardzie, więcej dala mu przyjaźń z grającym na sitarze Ravim Shankarem i podróż po Indiach i Tybecie w latach 60.

W Nowym Jorku stworzył własny zespół, z którym rozwijał swoje koncepcje i koncertował. Sławę przyniósł mu "Einstein on the Beach" (1976), spektakl muzyczny bez libretta i nar-racji, w którym Einsteina grają skrzypce, a tematem są "nauka, technologia i ekologia".

Jego muzyka jest nieuchwytna: ani głęboka, ani płytka, pozornie prosta, ale intrygująca, monotonna, lecz przykuwająca uwagę. Jestjak kameleon, który dopasowuje się do koncepcji artystów sztuk wizualnych, stąd pewnie wyjątkowy sukces komercyjny Glassa.

Przez całe życie starał się wychodzić poza ograniczenia. Choć nie był buntownikiem, to z pewnością dzieckiem kontrkultury - ze swoją fascynacją Wschodem, przejściem na buddyzm, udziałem w nowojorskiej subkulturze na Greenwich Village oraz koncepcją dzieła otwartego. Sławę zapewnił mu romans z kinem ("Koy-aanisąatsi", "Godziny", "The Truman Show"), teatrem (Robert Wilson), tańcem i multimediami; z muzyką indyjską; z muzykami alternatywnymi, jak Laurie Anderson, i popowymi, jak David Bowie czy Brian Eno. Wkładał rock w utwory symfoniczne, wykorzystywał czar minimali-zmu. "Otwarta, potencjalnie bezkresna, nasycona popoptymizmem" - pisał o jego muzyce brytyjski krytyk Alex Ross.

MATEUSZ BORKOWSKI: Jest pan jednym z niewielu artystów, którzy nie przerwali swojej pracy zarobkowej w momencie, kiedy stali się sławni. Będąc już uznanym kompozytorem, w wieku 41 lat, wciąż dorabiał pan w Nowym Jorku jako taksówkarz.

PHILIP GLASS: Robiłem w życiu wiele rzeczy i dzięki temu wiele rzeczy umiem robić sam. Jednak moją najdłuższą pracą jest komponowanie muzyki. W moim kraju nie wspiera się w ogóle artystów. No, chyba że ma się bogatych rodziców. Niektórzy ludzie mają rodziny, które ich wspierają. Miałem wspaniałych rodziców, ale nie pod tym względem (śmiech). Nigdy jednak się nie użalałem nad sobą. Pracę zarobkową zacząłem jako dwunastolatek u swojego ojca. A ty kiedy zacząłeś pracować?

...w wieku 22 lat.

- Miałeś zatem dziesięć lat więcej dla siebie niż ja. Jesteś szczęściarzem. Kiedy już komponowałem, czułem, że nie nadaję się do pracy na uczelni. Taką drogę obiera większość kompozytorów. Uważałem, że byłoby to nie fair w stosunku do studentów, których bym uczył. To spowodowało, że imałem się różnych niezwiązanych z muzyką zajęć.

Czy minimalizm w muzyce wciąż jest żywy?

- Z mojego punktu widzenia minimalizm nie istnieje już od czterdziestu lat. To nie znaczy, że takiej muzyki nie tworzą wciąż różni kompozytorzy. Kiedy byłem młody, rozmawialiśmy o tym, że Debussy to wielki impresjonista. Dziś nikt już tak go nie określa. Zastanawiam się, co by Monet i Debussy o tym powiedzieli. Mam problem z tym określeniem, chociaż wiem, że wielu badaczy i krytyków ciągle stosuje termin minimalizm.

Trzy pańskie opery nie bez powodu nazywane są portretowymi. "Einstein on the Beach" będąca hołdem dla Alberta Einsteina, "Satyagraha" o Mahatmie Gandhim oraz "Akhnaten" o faraonie Echnatonie opierają się na życiu silnych, historycznych osobowości.

- Lubię opowieści, które posiadają centralną postać i na niej właśnie się koncentrują. Interesują mnie ludzie. A tematyka w operach odgrywa niezwykle ważną rolę.

Tworzy pan też na potrzeby filmu. W Polsce znany jest pan m.in. z muzyki do filmu "Godziny" w reż. Stephena Daldry'ego.

- W Stanach ta ścieżka dźwiękowa również się bardzo podobała, z czego bardzo się cieszę. "Godziny" opowiadają historie trzech różnych kobiet, w dodatku w różnych czasach. Wyzwaniem dla mnie jako kompozytora było to, jak połączyć muzykę do tych historii w jedną całość. Wybrnąłem z tego w ten sposób, że każdą z opowieści podzieliłem muzycznie na trzy mniejsze. Podobne zadanie miałem w przypadku filmu "Mishima" w reż. Paula Shradera.

Film "Koyaanisqatsi" z 1982 roku, do którego skomponował pan muzykę, był zwiastunem nadejścia ery wizualnej i społeczeństwa obrazkowego.

- Moja muzyka tworzyła w rym filmie emocjonalną treść. Była bardzo istotna w odbiorze całości. Z powodzeniem funkcjonuje jednak bez obrazu. W tym tkwi jej siła. Rzeczywiście, dzisiejszy świat jest zupełnie inny. Technologia cyfrowa wpłynęła na to, w jaki sposób przetwarzamy nasze myśli.

Pan wydaje się oazą spokoju. To dzięki medytacjom?

- Gdybyś podróżował do tylu miejsc w Azji co ja, też byś taki był. Poznałem wielu tubylców w Afryce, Australii czy Indiach. Zaciekawiły mnie różne aspekty ich życia, w tym także religia. Niektórzy z nich byli buddystami, taoistami, inni muzułmanami. Interesowało mnie w tych ludziach to, w jaki sposób widzą i postrzegają świat. Skończyło się na tym, że współpracowałem z nimi przy tworzeniu własnej muzyki. Podobnie sprawa wygląda w Nowym Jorku. To niesamowite, że kiedy wejdziesz w metrze do jakiegokolwiek wagonu, spotkasz 30 osób z całego świata, wierzących w różne religie, które są obywatelami tego kraju i mają takie same prawa. Cały czas mnie to pozytywnie zadziwia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji