Festiwal reagujący na to, co nowe
Po XVI Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt w Toruniu pisze Anita Chmara w Gazecie Pomorskiej.
Telebimy, światła stroboskopowe, mikrofony, kabaret... Ci, którzy dawno nie byli w teatrze, powiedzieliby, że przecież teatr tak nie wygląda.
Bo rzeczywiście - większość spektakli, które mogliśmy oglądać podczas toruńskiego festiwalu Kontakt, była nie tradycyjna i - co tu dużo mówić - w formie dość rozbuchana. W końcu doszło do tego, że gdy akurat reżyser nie wprowadził telebimu, publiczność była z lekka zdziwiona. Piosenki przez mikrofon, całe zespoły na scenie - to była norma. Po spektaklu hiszpańskim widzowie żałowali, że nie wzięli stoperów do uszu, przez które przedstawienie przedarłoby się i tak.
Ogólna tendencja była więc taka: głośno i dynamicznie. Tymczasem wygrała inscenizacja odarta ze scenografii i kostiumów, składająca się z czystego, absolutnie doskonałego aktorstwa, niemal pozbawiona muzyki - spektakl "Mewa" [na zdjęciu] w wykonaniu Teatru Kretaktor z Budapesztu.
Byłoby żal...
Kto wybrał się na toruński festiwal, nie żałował. Przedstawienia były lepsze i gorsze, jednak kompletnych nieporozumień prawie nie było. To "prawie" dotyczy spektaklu poznańskiego Teatru Polskiego. W inscenizacji Marka Fiedora "Kobieta sprzed dwudziestu czterech lat" naprawdę trudno doszukać się czegoś cennego. Co do reszty - widzieliśmy przestawienia mniej dopracowane lub po prostu kontrowersyjne, ale zawsze jednak byłoby żal je opuścić. Nawet wybitnie hałaśliwy hiszpański spektakl "Święta Joanna Szlachtuzów" Teatru Lliure z Barcelony był po prostu ciekawym przykładem teatru publicystycznego. Owszem - dosadnego, jednoznacznego, może zbyt zaciekłego w swojej antyglobalistycznej wymowie. A jednak po prostu publicystyka taka być musi. A forma interesująca. Zespół na scenie, szklana "klatka", wielka plastikowa krowa (główny wątek dotyczył fabryki konserw), telebim, elektroniczny wyświetlacz tekstu, olbrzymie zdjęcia i filmy, przedstawiające w dość drastycznym powiększeniu krojone mięso.
Węgrzy na topie
Spośród tych formalnie rozbudowanych przedstawień najbardziej podobał się węgierski spektakl "Zwariował po czym przepadł" oparty na tekstach Kafki. Świetny. Przez moment - aż do chwili, gdy nie obejrzeliśmy drugiego węgierskiego przedstawienia - był to lider tego festiwalu. Ostatecznie zresztą zajął drugie miejsce. W lekkiej, kabaretowej formie zobaczyliśmy nieco zmienioną historię Józefa K. Ów współczesny Józef próbuje się odnaleźć w rzeczywistości, która trochę odeszła od świata Kafki. Gdy dostaje się do zamkniętego lokalu, w którym imprezują sami "wielcy adwokaci", ogląda męskie zabawy dla bardzo bogatych panów. Mniejsi adwokaci nie są zresztą lepsi
- tylko nie tak wyizolowani. W ogóle mnóstwo tu dziwnych typów. Aż trudno zrozumieć, że niektóre z tych "typów" damskich mogą się Józefowi K. podobać. Jak choćby ta dziwna osoba mocno stylizowana na modliszkę. Całość przypomina czarny humor Monty Pythona. Są tu i gagi cyrkowe, i piosenki, i fragmenty dialogów z filmów oraz reklam. Wszystko razem pokazuje, że pewne zagubienie Józefa dzisiaj ma nieco inne przyczyny niż sto lat temu.
Utkane z emocji
Dość silną grupę stanowiły spektakle autorstwa naszych wschodnich sąsiadów, spośród których najbardziej podobali się "Letnicy" Akademickiego Teatru Dramatycznego z Rosji. Lekkie w formie, a w treści - o, z tym to już różnie. l na tym polega wielkość tego przedstawienia. Nietypowego - głównie przez pewne delikatne odejście od realizmu przy jednoczesnej wnikliwej analizie psychologicznej. Emocje w tym spektaklu w jakiś niebanalny sposób są materią, z której go zrobiono. Aż nie dziwi, gdy ten, kto skamle o miłość, jednocześnie targa za szyję swoją ukochaną... Aktorstwo w tym przedstawieniu doczekało się swojej nagrody - laury otrzymała właśnie owa "targana za szyję" Jekaterina Potapowa.
Pierwsza nagroda dla aktorów
W ogóle, jak się okazuje - aktorstwo jest tym, co zyskuje w teatrze największe uznanie. Wbrew nowinkom technicznym, wbrew eksperymentom, światłom, dudnieniu, stroboskopom. Wbrew temu wszystkiemu długie owacje na stojąco otrzymała "Mewa". A trzeba było ją widzieć!
Na początku siedziałam w ostatnim rzędzie, nie widziałam aktorów, widziałam natomiast brak scenografii i kostiumów. Tekst "Mewy" znałam, więc mnie nie porwało. W dodatku w uszach miałam tylko zgrzyty, bo słuchawki tak zareagowały na mechanizm klimatyzacji. Nie rozumiałam, co tym wszystkim ludziom tak się podoba. Po przerwie usiadłam już inaczej i zrozumiałam. To nie była zwykła "Mewa". Była bardziej przewrotna, bardziej współczesna, bardziej prawdziwa. Zagrana tak, jakby wszystkie te rzeczy działy się w naszych domach. A na spotkaniu wieczornym ktoś powiedział mniej więcej tak: "Gdyby tylko dla tego przedstawienia trzeba było siedzieć przez tydzień na festiwalu i gdyby na tym festiwalu nie było nic godnego uwagi, to siedziałbym z przyjemnością, byle tylko to zobaczyć".
Pod czym - jak myślę - nie tylko ja mogę się podpisać. Choć na szczęście tych ciekawych rzeczy na festiwalu było więcej. Jak mówiła w ramach podsumowania dyrektor festiwalu Jadwiga Oleradzka - to po prostu żywy festiwal. Pokazuje rzeczy, które czasem się nie podobają, bo są świeże, niedopracowane. Nie stały się jeszcze ikonami, zasuszonymi, za to wielkimi. To festiwal reagujący na to, co nowe.