Artykuły

Stanisław Górka. Czego pszczoły mogą nauczyć aktora

- Mam pewną teorię - pszczelarstwo uczy odnajdowania w sobie spokoju, równowagi psychicznej, pewnego zbalansowania. To jest niezwykle bliskie tego, czego wymaga aktorstwo - mówi Stanisław Górka.

Ze Stanisławem Górką o pszczelarstwie, nauczaniu i prawidłowym mówieniu rozmawia Rafał Dajbor:

Piękne miejsce na pasiekę. Czy dlatego wybrał Pan Kopki nad Świdrem, że są położone w tym samym kierunku od Warszawy co Pana rodzinny Garwolin, ale też Dęblin, w którym ukończył Pan liceum?

- Rzeczywiście, szukałem miejsca leżącego niedaleko Garwolina i w końcu trafiłem na Kopki, które znajdują się 33 km od Warszawy i 33 km od Garwolina, czyli dokładnie w połowie drogi. Wybór był jednak w pewnym sensie przypadkowy. Przyjechałem do mojego wówczas nowego znajomego, a dziś serdecznego przyjaciela i sąsiada, Jerzego Derfla, który działkę w Kopkach miał od lat. Zobaczyłem to miejsce i zachwyciłem się nim do tego stopnia, że na pierwsze wakacje z moją córką, która miała wtedy roczek, przyjechaliśmy do Młyna nad Świdrem. Niedługo później jedna z okolicznych mieszkanek zaoferowała mi możliwość kupienia tu ziemi i tak to się potoczyło. Ten zachwyt trwa, co znalazło wyraz w napisanej przeze mnie piosence zatytułowanej Widać czar na mnie rzucił ogrodowy chochoł (ze słowami Lidii Gierwialło i muzyką Jerzego Derfla). Śpiewam ją w spektaklu Polne kwiatki. Kopki - moja mała ojczyzna, który zagrałem podczas Wianków w Józefowie. Autorem scenariusza jest Rafał Wojasiński (we współpracy z Lidią Gierwialło i Joanną Noemi Zasadą), muzykę napisał Jurek Derfel.

Miejsce rzeczywiście piękne. Ale czy dobre także dla działalności pszczelarskiej?

- Wymarzone! A dowiedziałem się tego z czasem, już po założeniu pasieki. Jest tu sporo sadów, całe mnóstwo miododajnych mirabelek i tarnin, w pobliżu duży las robinii, ok. 300 lip (policzyłem!), rośnie nawłoć. Mój najlepszy, jak mówią pszczelarze, "wziątek", czyli pożytek pszczelarski, mam właśnie z nawłoci. Jest to chwast, który późnym latem zażółca wielkie połacie zaniedbanych pól. Wielu pszczelarzy nie zbiera miodu nawłociowego, ale Zosia Kucówna tak się nim zachwyciła, że ja zbieram go specjalnie z myślą o niej.

Aktor z pszczelarską pasją to wielka rzadkość.

- Wydaje mi się, że był chyba kiedyś w Olsztynie jakiś kolega aktor i pszczelarz, ale nie mogę w tej chwili przypomnieć sobie jego nazwiska... W moim przypadku pszczelarstwo to rodzinna tradycja i pasja wyniesiona jeszcze z dzieciństwa. Pszczelarską pasją zaraził mnie mój tata Ludwik, któremu jako dziecko pomagałem w karmieniu pszczół, w czyszczeniu uli i w wielu innych pracach w pasiece. Z drugiej strony wuj mojej żony, ksiądz Jan Ornat, to pszczelarz właściwie profesjonalny - nauczył się pszczelarstwa w Laskach pod Warszawą - a przy tym mój guru we wszystkim, co pszczelarstwa dotyczy. Bardzo często proszę go o radę i pomoc. Tak więc pszczelarskie tradycje są obecne w mojej rodzinie, można powiedzieć, z obu stron.

Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że rozmawia z pszczołami. Co to tak naprawdę oznacza?

- Wrócę tu do pańskiego pytania o połączenie aktora z pszczelarzem w jednej osobie. Mam pewną teorię - pszczelarstwo uczy odnajdowania w sobie spokoju, równowagi psychicznej, pewnego zbalansowania. To jest niezwykle bliskie tego, czego wymaga aktorstwo. Oczywiście, można zagrać jakąś rólkę w serialu, wpadając w nerwach na plan, ale prawdziwe aktorstwo jest możliwe tylko wtedy, kiedy instrument, którym posługuje się aktor, a więc jego ciało, emocje, umysł i wrażliwość, znajduje się w stanie balansu i równowagi. I ten stan ducha sprawdza się w pasiece. Rozmawianie z pszczołami to element uspokojenia się. Proszę mi wierzyć, że jeśli wejdę do pasieki rozdygotany - pszczoły to wyczują i zaczną atakować.

Kilka lat temu media alarmowały o masowym ginięciu pszczół. Dodawano do tego apokaliptyczne przewidywania, że wraz z wyginięciem pszczół - wyginie też ludzkość. Póki co ludzi wciąż przybywa, pszczoły także nie wyginęły... Co się wtedy wydarzyło?

- Autorem słów, że dwa lata po śmierci ostatniej pszczoły umrze ostatni człowiek, jest Albert Einstein i moim zdaniem jest w nich dużo racji. Mechaniczna pszczoła, nad którą pracują naukowcy, nie jest w stanie zastąpić w pełni pszczół prawdziwych. Głęboko wierzę, że tylko naturalne pszczoły mogą zapylić wielkie połacie łąk i sadów. Rzeczywiście, kilka lat temu nastąpił dziwny kataklizm. Pszczoły wylatywały z uli, leciały na oślep przed siebie i znikały, ginęły gdzieś w szaleńczym locie. Sam straciłem przez to właściwie całą pasiekę. Musiałem kupić nowe pszczoły i zasiedlić je od nowa. To zjawisko już się nie powtórzyło. Naukowcy głowią się do dziś nad tym, co się wtedy stało. Mówi się o neuropestycydach, które mogły spowodować zniszczenia w mózgach pszczół i sprawić, że leciały przed siebie, aż straciły gdzieś życie.

"Kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma smród" - rzecze ludowe porzekadło. Pan jest i pszczelarzem, i ojcem. Czy córka podziela Pana pasję?

- Powiedzenie znane, ale w moim przypadku się nie sprawdza. Moja córka jest już dorosłą, piękną kobietą i jestem z niej dumny. Póki co deklaruje miłość do pszczół i regularnie bierze udział w miodobraniu, z tym że kiedy przychodzi czas miodobrania, to w pracę w pasiece zaangażowani są wszyscy - żona, córka, teściowa i ja, a czasami także i ksiądz Jan. Pasją pszczelarską nie udało mi się zarazić żadnego kolegi aktora, ale za to zainspirowałem kilku sąsiadów. W tym panią, której ojciec został pszczelarzem przy mojej pomocy, a która zafascynowała się pszczelarstwem dopiero po jego śmierci. Nie chcę tu wygłaszać jakichś ponurych proroctw (śmiech). Kto wie, może moja córka także zarazi się pszczelarstwem i to jeszcze za mojego życia! Na razie bardzo mi pomaga i nawet zdawała egzamin z tłumaczenia na Georgikach Wergiliusza, gdzie jest mowa o pszczołach.

Od jakiegoś czasu panuje moda na zakładanie pasiek na dachach domów w centrach miast, także w Warszawie. Co Pan o tym sądzi?

- Patrząc na panoramę Warszawy, widzimy wyraźnie, że jest ona miastem bardzo zielonym, pełno w niej akacji i lip. Pszczoły mają więc co zapylać. Pochwalam tego rodzaju działalność. Choć ja akurat lubię moją pasiekę, która znajduje się w dolinie Świdra, i ule stojące w brzeźniaku. Uwielbiam pracować w upalne dni, czując chłód płynący od brzóz i olch. I wiem, że moje pszczoły też lubią ten chłód i bliskość rzeki. Przy okazji opowiem anegdotę. Jeden z moich rojów nosi nazwę Orliki. Wzięło się to z takiej oto historii - któregoś dnia wracałem z zajęć z Akademii Teatralnej. Zobaczyłem zablokowaną ulicę Orlą i strażaków pracujących nad usunięciem roju pszczół, który tam odnaleziono. Podszedłem do strażaków i powiedziałem, że te pszczoły musiały wiedzieć, że mieszka w okolicy pszczelarz, i leciały do mnie. Rój siedział na boku jakiegoś sklepu. Strażacy mieli rojnicę, czyli specjalną skrzynię, do której strząsa się zrojone pszczoły. Jeśli w skrzyni znajdzie się królowa matka, to reszta pszczół w czasie około pół godziny sama wleci do skrzyni przez specjalny otwór. Tak też stało się w tym przypadku. Przywiozłem więc rojnicę do Kopek i obsadziłem te pszczoły w jednym z uli. Musiałem im tylko zmienić z czasem matkę.

Niemal od początku swojej aktorskiej kariery jest Pan także pedagogiem aktorstwa. Uczy Pan w warszawskiej Akademii Teatralnej.

- Przypomniał Pan wcześniej pewne ludowe porzekadło. Mnie z kolei teraz przypomina się inne: "Obyś cudze dzieci uczył". Nie wzięło się ono znikąd. Uczenie to bardzo trudny i skomplikowany proces. Zwłaszcza w tak delikatnej dziedzinie jak aktorstwo. W przyszłym roku minie 40 lat mojej pracy pedagogicznej. Z nauczaniem jest w moim przypadku podobnie jak z pszczelarstwem. Jest to i tradycja rodzinna (nauczycielkami były moja mama i ciotka), i jednocześnie moja pasja. Uczę dość szczególnej rzeczy, mianowicie impostacji głosu, czyli jego prawidłowego ustawienia i wydobywania podczas mówienia i śpiewania. Poświęciłem sporo czasu na wykształcenie właściwego sposobu efektywnego nauczania. Temu też służyło odbyte przeze mnie zaraz po zrobieniu doktoratu roczne stypendium kościuszkowskie w USA, gdzie obserwowałem i ćwiczyłem techniki wydobywania głosu w amerykańskich szkołach aktorskich, a także inne wyjazdy stypendialne. Tak stworzyłem swoją własną metodę nauczania impostacji głosu, opartą w znaczącym stopniu na metodach Jerzego Grotowskiego, którego osobiście nie poznałem, ale miałem styczność z jego uczniami i kontynuatorami jego metody. Polega ona na pracy z ciałem, nad jego rozluźnieniem, nad osiągnięciem w ciele tego właśnie stanu równowagi, o którym mówiłem w kontekście pszczelarstwa, a także na pracy nad prawidłowym oddechem i właściwym używaniem przepony oraz poszukiwaniem rezonatorów w całym organizmie.

Uczy Pan jednak nie tylko przyszłych aktorów. Proszę opowiedzieć, na czym polega Pana praca pedagogiczna poza Akademią Teatralną?

- Prowadzę zajęcia w dwóch warszawskich bibliotekach: im. Jana Twardowskiego przy ulicy Skoczylasa oraz im. Zygmunta Jana Rumia przy Meissnera. Pracowałem także z nauczycielami, księżmi i adwokatami, czyli z ludźmi, którzy nie są aktorami, ale tak jak aktorzy wykonują zawód polegający na pracy głosem. Pracuję niekiedy z osobami, które mają wady i zaburzenia w wydobywaniu głosu. Zaczynam wtedy zawsze od długiej rozmowy, ponieważ przy tego rodzaju problemach wielokrotnie okazuje się, że w grę nie wchodzą zaburzenia techniczne czy oddechowe, ale kwestie pewnych blokad psychicznych, polegające na wstydzie, zahamowaniach w kontakcie z drugim człowiekiem. Wspominałem o Grotowskim, o jego metodach poszukiwania rezonatorów, o pracy przepony. Tu chciałbym przytoczyć pewną historię, którą zawsze opowiadam czy to moim studentom z Akademii Teatralnej, czy uczestnikom zajęć w bibliotekach. Otóż mój przyjaciel, wybitny poeta, ksiądz Jan Twardowski, zapytał mnie kiedyś: "Słuchaj, Stasiu, jak ty myślisz - kto ma najlepszy głos?". Zacząłem się zastanawiać i mówię: "Świetny głos miał młody Wojtyła, przecież pracował w Teatrze Rapsodycznym. Może Łomnicki, Zapasiewicz, Dmochowski..." - zacząłem wymieniać różnych aktorów. "Nie, nie, nie. Najlepszy głos ma krowa. Bo jak ona robi muuuu, to to jej idzie z głębi, aż z brzucha" - odpowiedział mi ksiądz Jan. Szybko zrozumiałem, że ujął on doskonale istotę tego, czym jest prawidłowe wydobywanie głosu. Proszę spojrzeć na szczekającego psa. On podczas szczekania nieraz aż cały podskakuje, bo głos idzie mu z przepony, ze środka. A my, niestety, bardzo często mówimy płytko, nie pracując oddechem ani przeponą, na samym gardle.

Powiedział Pan kiedyś o sobie, że jest aktorem cenionym, ale nieznanym. "Plebania" i rola kościelnego Zbigniewa Sroki chyba zdecydowanie to odmieniły, czego dowód widziałem, jak mi się wydaje, na własne oczy...

- Zgadza się. Ci młodzi ludzie, którzy widząc mnie idącego otworzyć panu bramę, zatrzymali się, by poprosić o autograf, rozpoznali we mnie aktora z "Plebanii". Zdarzyło mi się zostać rozpoznanym w Nowym Jorku, podczas zwiedzania Strefy Zero, gdzie wówczas trwała budowa nowych gmachów World Trade Center. Jakiś Polak zawołał na mój widok: "Chyba mam fatamorganę, widzę babcię Józię i kościelnego z Plebanii" - bo szliśmy wówczas akurat we dwoje z Katarzyną Łaniewską. Rzeczywiście, udział w popularnym serialu uczynił ze mnie postać bardziej medialną.

Zrealizował Pan monodram "Colas Breugnon" [na zdjęciu], śpiewa Pan piosenki i występuje w kameralnych przedstawieniach kabaretowych i poetyckich, na poznańskim festiwalu Verba Sacra czytał Pan List do Koryntian... Z czego wynika Pana upodobanie do małych form aktorskich? Czy to kwestia intymnego kontaktu z publicznością, którego nie są w stanie zapewnić ani kamera, ani wielka scena?

- Wydawało mi się kiedyś, że monodram to coś zupełnie nie dla mnie. Ale życie pokazało, że się jednak nieco pomyliłem. Małe formy to teatr, w którym mogę spełniać moje artystyczne marzenia. Gdzież indziej mógłbym zrealizować przedstawienie o moim dziadku, który był podczas okupacji sołtysem, po czym "Biuro Podróży NKWD" zafundowało mu wycieczkę na Sybir, z której na szczęście udało mu się powrócić. Nie miałem oczywiście na celu zrobienia spektaklu martyrologicznego, chciałem po prostu opowiedzieć historię tego człowieka. Takie właśnie kameralne przedstawienia realizuję w ramach Towarzystwa Teatralnego "Pod Górkę", w którym pracujemy z Moniką Świtaj, Wojtkiem Machnickim, Zbyszkiem Rymarzem i Jurkiem Derflem. Jeśli zamarzy mi się spektakl o pszczołach i pszczelarstwie - zrobię go. Biorę artystyczną odpowiedzialność za to, co gram, ale jednocześnie mogę grać to, co mnie żywo interesuje, bo - niestety - znaczna część tematów, które podejmuje współczesny teatr, nie interesuje mnie zupełnie. Nie chcę tego oglądać i nie chcę tego grać. Przy całym szacunku dla znakomitych kolegów, którzy w takich przedstawieniach biorą udział. Przeżywam właśnie cudowny moment mojego życia, w którym mogę robić to, co jest dla mnie naprawdę ważne. I robię to z pełnym rozmysłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji